Każda mama ma swoją historię narodzin jej dziecka. Opowiada ją przyjaciółce, swojej mamie i innej kobiecie, która też niedawno tego doświadczyła albo za chwilę doświadczy. To dla każdej z nas jedne z najmocniejszych momentów w życiu. Są w nich pomieszane strach, groza, ból, łzy, wielka ulga, tkliwość. Pojawia się nowy człowiek, zmienia się cały świat. Ja mam trzy takie opowieści, każda zupełnie inna.
Siły natury czy cesarskie cięcie
Przez 9 miesięcy przygotowujesz się do tego momentu. Zastanawiasz się, czy będziesz rodzić naturalnie, czy operacyjnie, w którym szpitalu, czy ze swoją położną, czy ze znieczuleniem. Rozpytujesz, wysłuchujesz historii i poleceń, dzwonisz, sprawdzasz. I mobilizujesz siły, w głębi stresując się, czy wszystko dobrze pójdzie, czy zdążysz, ile to potrwa, czy nic się nie zakleszczy, czy nie będzie niedotlenienia.
Pierwszy raz: z zaskoczenia
Intensywnie pracowałam właściwie do końca. Zostawiłam sobie ostatnie trzy tygodnie przed terminem na przygotowanie wyprawki do szpitala, ubranek, nosidełek, wózków i kołysek. Rzecz działa się w okolicach Bożego Narodzenia, więc stwierdziłam, że nie ma co się pchać na zakupy w przedświąteczne tłumy. Rozsądniej będzie wybrać się do centrum handlowego w pierwszy dzień po świętach i ogarnąć wszystkie najpilniejsze pozycje z listy. Skrajna nieodpowiedzialność, jak się później okazało
27 grudnia zamiast do sklepu o 9 rano zgłosiliśmy się na porodówkę do najbliższego szpitala. Kompletnie bez wyposażenia. W sukience zamiast koszuli nocnej, bez pieluszek, bodziaków i kremu na pupę. Spisywaliśmy listę do SMS-ów, znajomi ogarniali nam zakupy i dowozili w trakcie akcji.
Poród był siłami natury. Od razu wiedziałam, że chcę wziąć znieczulenie. Wtedy jeszcze kosztowało 500 zł i nie było z nim problemu. Ból był już nie do zniesienia, kiedy wbili mi igiełkę w kręgosłup i potem było już naprawdę w porządku. Miałam poczucie, że rodzę własnymi siłami, ale nie tak intensywne, żeby kląć na czym świat stoi i krzyczeć nigdy więcej.
Iga urodziła się po południu, dali mi ją od razy do przytulenia skóra do skóry. Byłam zmęczona i obolała, ale szczęśliwa, że się udało i obie jesteśmy zmordowane, ale szczęśliwe.
Drugi raz: trauma
Trzy lata później znów zjawiliśmy się rano na tej samej porodówce. Tym razem walizka z akcesoriami czekała już w pogotowiu od dwóch miesięcy, czułam się doskonale przygotowana. Co z tego, jak tym razem dalej już nic nie poszło zgodnie z planem. Bolało jak cholera, ale panie położne powiedziały, że już za późno na znieczulenie, szybko pójdzie. To były już czasy darmowych znieczuleń, czyli znieczuleń w większości szpitali niedostępnych. Wściekłam się, ale co mogłam zrobić. Liczyłam tylko głośno i ze złością sekundy między skurczami i miałam ochotę wszystkich zamordować.
Potem było tylko gorzej. Już w trakcie porodu w badaniu okazało się, że mała ułożona jest na odwrót, nie główką w dół ale do góry. Ha! To będzie cesarka, dadzą mi znieczulenie i skończy się ten dramat – pomyślałam przeszczęśliwa licząc te cholerne sekundy. Nagle zleciała się masa personelu, wyprosili męża i powiedzieli nie nie droga pani, są wskazania, żeby rodzić mimo wszystko siłami natury. Nie pytali mnie o zdanie, nie mówili o ryzykach. Słyszałam tylko jak krzyczeli Oksytocyna 3! Oksytocyna 6! Oksytocyna 9! A każda z tych cyferek oznaczała kolejne punkty w skali bólu.
Ostatecznie udało się, Nina przyszła na świat “na bombę”. Wtedy powiedziałam sobie nigdy więcej takiego dramatu. I miałam chyba coś ze stresem pourazowym, takim jak po wojnie. To zresztą obok baby bluesa i depresji poporodowej trzecia częsta przypadłość świeżo upieczonych mam.
Trzeci raz: coś mnie ominęło
Życie napisało swój scenariusz i jednak moje odgrażanie się, że nigdy więcej poszło w głębokie zapomnienie. Marzyło mi się, żeby było jak za pierwszym razem – nie potrzebuje specjalnego traktowania od własnej pani położnej, nie muszę mieć baczenia od opłaconego lekarza. Chcę tylko jednego: ZNIECZULENIA. Rozpytywałam, szukałam sposobu, żeby mieć spokojną głowę, że nie będzie z tym problemu.
Wszystko na nic, bo kolejna księżniczka znów okazała się przekorą i z zadartą do góry głową stwierdziła “A właśnie, że tak będę siedzieć!”. Po poprzednich doświadczeniach postanowiłam świadomie, że w takim razie nie będę ryzykować zdrowiem dziecka ani iść w traumy jak poprzednim razem. Teraz skorzystam z dobrodziejstw współczesnej medycyny i upewnię się zawczasu, że lekarze zdecydują się na cesarskie cięcie.
“Aaa, to zobaczymy już w trakcie” powiedzieli mi w szpitalu, w którym rodziłam do tej pory.
“U nas nikt nie zdecyduje się odbierać siłami natury położenia miednicowego” – powiedziała za to rzeczowo pani doktor w drugim szpitalu. Szczególnie przy cukrzycy ciążowej, która tym razem pojawiła się pod koniec ciąży.
Uff. Umówiłyśmy się na przyjęcie tydzień przed terminem i planową operację. Przyszłam z walizami w poniedziałek, cięcie miało być we wtorek rano. Mała jednak podwójnie przekorna stwierdziła, że nie usiedzi do rana i zaczęła na poważnie pchać się na świat. Co było robić, o 23 rozpalono światła na sali operacyjnej, dano znieczulenie i wyszarpnięto maleństwo pół godziny przed północą. Pokazali mi ją tylko i zabrali do rana. Żadnego przytulania i karmienia, ja półprzytomna osobno w sali operacyjnej i pooperacyjnej, ona w kuwecie w sali noworodków.
Cesarskie cięcie czy siły natury? Ze znieczuleniem czy na żywca?
Przygotowujemy się, zbieramy siły przez 9 miesięcy albo i przez całe życie. Boimy się, mamy jakąś wizję, nastawiamy się na tą czy inną wersję. I czasem się udaje zgodnie z planem, ale zwykle jest zupełnie inaczej, bo niby każde narodziny są podobne, ale bez precedensu.
I mam wrażenie, że po tej wielkiej mobilizacji ten ostatni raz był jakiś taki niedokończony, niewybrzmiały. Zabrakło rytuału przejścia, poczucia, że coś robię własnymi siłami, a nie, że coś się ze mną dzieje, a ja nie czuję swojego ciała. Zrozumiałam, dlaczego ginekolodzy grzmią, że w Polsce jest zdecydowanie za dużo cięć na skalę niespotykaną nigdzie w Europie.
Co wybrać, jeśli jest wybór
Ok, rozumiem, że można się bać bólu – ale na to jest znieczulenie.
Rozumiem, że można się bać komplikacji, utknięcia dziecka i jego podduszenia. Gorzej, że cesarka wcale nie gwarantuje, że się tego uniknie. Dzień po mnie w tym samym szpitalu rodziła mama, która nie dość, że w czasie cesarki miała przypadkowo przecięty pęcherz, to jeszcze jej dziecko urodziło się z poważnym niedotlenieniem.
Wiem, że Ci, którzy długo się starali o dziecko, wolą nie ryzykować porodu siłami natury.
Ci z lekarskich rodzin mówią: tylko cesarka.
Ja sama wobec potencjalnych komplikacji i ryzyka podjęłam za trzecim razem taką, a nie inną decyzję i bardzo możliwe, że w identycznej sytuacji podjęłabym ją raz jeszcze. Pewnie wzięłabym pod uwagę, że pooperacyjny ból i dochodzenie do siebie po cięciu jest wiele razy gorsze niż po najgorszym nawet porodzie tradycyjną drogą. Bezpieczeństwo dziecko byłoby dla mnie jednak najbardziej kluczowe.
Mimo tego mam poczucie, że ostatnio coś mnie ominęło. Metafizycznie zabrakło mi trudu, z którego powstaje nowe życie. Fizycznie zabrakło świadomego przytulenia tego małego ciałka z mojego brzucha od razu po narodzinach.
Ok, wiem, że są różne sytuacje w życiu.
Wiem też, że gdyby z ciążą było wszystko ok, na pewno nie zdecydowałabym się na cesarkę “na życzenie” i chciałabym przejść przez “prawdziwy” poród. Z całą łagodzącą mocą znieczulenia, ale jednak siłami natury.