Kto przeszedł przez ten etap ten wie, że kolka u malucha to zjawisko, które ryje mózg i gra po emocjach jak mało co. Dodać do tego bunt dwu-, trzy- i czterolatka u starszaka i masz gotowy zestaw najgorszych utrapień wczesnego macierzyństwa.
Przy pierwszym dziecku chwalić niebiosa nas to ominęło. Za drugim razem jednak już się nie uchowaliśmy i próbowałam chyba wszystkiego, żeby jakoś temu zaradzić. Z marnym skutkiem. Aż tym razem w końcu znalazłam coś, co wydaje się pomagać. Nie to, że problem został wyeliminowany, ale jest bez porównania do tych wieczorów, kiedy każdy wychodził z siebie i stawał obok, włączając zbuntowaną trzyletnią siostrę.
Ale po kolei.
Co to jest ta kolka?
Jeśli dziecko w wieku około miesiąca (do trzech) zaczyna płakać tak, że absolutnie nic nie jest w stanie temu zaradzić, macha nóżkami, jest całe napięte i na koniec (albo w przerwach) zwykle zasypia snem sprawiedliwego dzidziaka, to jest duża szansa, że to kolka właśnie. Dokładniejsza definicja według Wikipedii>>>
Bardzo przykro na to patrzeć, bo taki ledwo co noworodek ma niewielki arsenał środków do komunikacji i tak naprawdę nie wiadomo zupełnie, o co chodzi, skąd to się bierze i co takie małe czuje. A widać, że przeżywa strasznie. A razem z nim cała rodzina i pewnie nawet sąsiedzi w jakimś stopniu.
Co na to lekarze?
Przy pierwszym kontakcie było to dla nas zjawisko nieznane, więc po wielokroć udawaliśmy się do fachowców z przychodni, żeby to zbadać, zdiagnozować i coś temu zaradzić. Wizyt było od groma, rad i procedur cała masa
1. Dieta
To pierwsze co się doradza, bo jak nie wiadomo o co chodzi, to zawsze wina mamy. Proszę zrobić sobie dietę eliminacyjną. Na początek zrezygnować ze wszystkich warzyw, owoców i z nabiału. Jak się poprawi, to potem po kolei włączać pojedyncze produkty i sprawdzać, czy coś nie zaszkodzi.
Wytrwałam tydzień jedząc kanapki z wędliną i gotowanego kurczaka i autentycznie chciało mi się płakać nad talerzem. Efekt dokładnie zerowy, więc wyeliminowałam tą dietę, żeby przynajmniej zapewnić dziecku szczęśliwszą mamę.
2. Badania krwi
Jak nic nie pomaga to robimy diagnostykę (a wiadomo, że kolka to bardo nietypowe zjawisko, więc zrobić dokładne testy laboratoryjne, żeby je zdiagnozować). Na pierwszy rzut badanie krwi. Pobieranie próbki z małej rączki to prawdziwy horror dla towarzyszącego rodzica, ale co zrobić, może z próbówki coś się wykaże.
Stwierdzono anemię, lekarz skomentował, że dziecko faktycznie blade. Kazali brać żelazo dwa razy dziennie, więc braliśmy. Ataki płaczu bez zmian. Przy kolejnej wizycie lekarz stwierdził przynajmniej, że dziecko mniej blade. Dopiero jakiś czas później inna rozsądna lekarka z przychodni wyjaśniła, że niedobór żelaza w tym wieku to właściwie stan fizjologiczny i mija. No ale dzięki suplementacji mieliśmy dziecko bardziej rumiane. Choć nie mniej płaczliwe.
3. Kropelki na żołądek
Bobotic, Infacol, Espumisan – dyskusje nad tym, który będzie najskuteczniejszy nakręcają internetowa fora i grupy. Wśród lekarzy też nie ma zgody, więc każdy przepisywał co innego i arsenał w apteczce pęczniał od kolejnych buteleczek. Co z tego, jak mimo cierpliwego wkraplania każdego z nich do małej buzi sami nie mogliśmy rozsądzić, który z nich najlepszy. Bo każdy z nich wydawał się mieć dokładnie taki sam efekt, czyli żaden. Oczywiście każdorazowo toczyliśmy dyskusje – o, po tym to chyba jakby krócej, ciszej płacze, jakby później zaczyna, jakby mniej się napina. Ale powiedzmy sobie szczerze, bez używania powyższych każdy dzień i tak przynosił pewne zróżnicowanie w natężeniu poszczególnych objawów, więc trudno było powiązać działanie i efekt.
4. Odbijanie
Stary dobry zwyczaj, tetra na ramię i przerzucamy dziecko po każdym posiłku, żeby powietrze nie drażniło małego przewodu pokarmowego. Niby obowiązkowo za każdym razem, jak dzidziak nałyka się bąbelków. Ale co, jeśli pojawi się dylemat, czy budzić aniołka, który właśnie tak słodko zasnął przy posiłku i go brutalnie przerzucać przez ramię? Albo w nocy, jak ostatnie, o czym każdy myśli po wieczorze pełnym wrażeń i czekającym podobnym poranku, to wstawanie i noszenie celem odbąbelkowania. Szczególnie, że czasem czekaj tatka latka mogło to trwać i kwadrans albo dwa. Tak bezcenne dla zmęczonych rodziców.
5. Masaże
Łokieć do przeciwległego kolanka, masowanie okrężnymi ruchami do wewnątrz brzucha, okładanie pupą do góry albo przeciwnie, pionowo z głową na ramieniu. Wszystko na nic.
6. Dyżury w noszeniu
Wprawdzie efekt był żaden, ale każdy chciał dodać otuchy maluchowi w jego wewnętrznych zmaganiach. Choć wszystkie bębenki pękały, a nerwy napinały się jak postronki. Trzeba było rozłożyć ten ciężar i dać każdemu chwilę oddechu, żeby nikt nie decydował się skakać przez balkon. Ustawialiśmy więc budzik i zarządzaliśmy zmianę noszącego raz na pół godziny. W proceder włączeni mama, tata oraz dziadkowie i każdy krewny i znajomy, który akurat napatoczył się nie w porę.
Panaceum czy placebo, czyli w szukając Graala
Walczyliśmy tak półtora miesiąca bez mała. Jak Don Kichot z wiatrakami. Każdy coś doradzał. Rodzina, znajomi z dziećmi, dr Google. No i lekarze ze swoim profesjonalnym arsenałem recept i skierowań. Aż któregoś pięknego dnia, a małą miała wtedy niecałe trzy miesiące, po prostu się skończyło. Przeszło, samo, minęło.
A mnie nasunęła się wtedy piękna scena ze Shreka, kiedy Fiona dla ratowania zielonego towarzysza wysyła Osła do lasu po niebieski kwiat z kolcami. “Po co niebieski kwiat i kolce? To ma pomóc?” “Nie, ale musiałam go czymś zająć”
Powtórka z rozrywki
Tym razem też nas franca nie ominęła. Popołudnia i wieczory (a czasem i inne pory dnia i nocy) znów zaczął wypełniać wibrujący płacz, na który nic nie dało się poradzić. Tym razem postanowiliśmy nie uruchamiać powyższych procedur, bo straciliśmy wiarę, że akurat teraz zadziałają, skoro poprzednio dały tyle co nic.
Z arsenału wyciągnęliśmy jednak podwójną broń, której poprzednim razem z innych względów nie mogliśmy użyć.
Jedyna metoda, która dała jakiś efekt
Po pierwsze smoczek. Jako taki nic nie daje w ataku kolki, bo fakt, że dziecko w ogóle go nie chce jest jak dla mnie jednym z niechybnych dowodów, że to właśnie kolka. Dlatego nie da się skończyć płaczu i pomóc dziecku po prostu zatykając buzię kawałkiem gumy i plastiku.
Ale za to w połączeniu z drugą tajną bronią działa już znacznie lepiej.
Jak tylko pozwoliło na to zdrowie po cesarce po prostu okutałam się chustą i włożyłam ryczącą małą do środka. Żeby ją podwójnie wyciszyć, dodałam powyższy smoczek.
I co?
Na początek jeszcze trochę płaczu i wiercenia się. Przerwa. Potem jeszcze płacz, ale lżejszy. Smoczek wypluty. Przerwa. Tak trzy czy cztery razy.
A potem ciepło mamy, ciasne okutanie materiałem i uspokajające ssanie zrobiły do spółki to, czego jakoś nie mogły zdziałać te wszystkie metody wyżej opisane.
Dziecko rozpłynęło się, zamknęło oczy i poszło spać.
I tak już od kilku dni.
Każdy niech szuka swojego sposobu
Absolutnie jestem daleka od tego, żeby odradzać próbowania wszystkich metod, a szczególnie konsultacji z lekarzami.
Nie jestem też fanatykiem chust i rodzicielstwa bliskości. Owszem, wiele tego rodzaju konceptów do mnie przemawia, ale nie zrezygnowałabym z pieluch jednorazowych, a do diety BLW zwykle nie mam cierpliwości.
Każdy powinien próbować wszystkiego albo przynajmniej tego, do czego mu najbliżej.
U nas zadziała w końcu akurat taka metoda, może komuś jeszcze pomoże.
A jeśli nawet nie, to najpewniej i tak koło trzeciego miesiąca (czasem wcześniej, czasem później) samo powinno przejść.
W każdym razie łączę się w bólu i trzymam kciuki!