Miało być po 35 stopni albo trzy dni burz i ulew. Miało być jądro ciemności, szaleńczy ruch uliczny i choroby czające się za każdym rogiem. Dzikie tłumy turystów w świątyniach i imprezownia na Khao San. A jak było naprawdę?
Bangkok na spokojnie
Z planowanych pięciu dni zrobiły nam się trzy, bo po pierwsze zmiana lotu i zamiast rano lądujemy wieczorem, po drugie wspomniany czeski błąd ze zmianą czasu, który zabrał nam jeden dzień istniejący tylko w mojej głowie.
Nie spinamy się jednak, bo z dziećmi nie ma co się spinać. Szczególnie, że jet lag nie daje się wyplenić. Dziewczyny mają wieczorem masę energii, chodzą spać po północy, a poranki są leniwe i trwają do południa. Dlatego nie dowiedzieliśmy się, jak wygląda Bangkok o świcie. Za to popołudnia i wieczory są nasze.
Pierwszego dnia (wtorek, 17 kwietnia) zgodnie z prognozą z iPhone’a faktycznie przywitała nas burza i urwanie chmury i potem padało mniej lub bardziej cały dzień. Dzięki temu temperatura zeszła do sympatycznych 27 stopni i choć w przeciwdeszczówkach i tak było dość ciepło, to naprawdę łaziło się komfortowo.
Kiedy już w końcu porządnie się wyspaliśmy po podróży, w naszej hostelowej kafejce zamówiliśmy dwa śniadania z tostami francuskimi i dwa tajskie z jajami w szklankach. Dziewczyny stwierdziły jednak, że tosty francuskie ble, wyjadły tylko owoce ze swoich porcji, z radością za to zabrały się za nasze tajskie pałeczki chlebowe i jaja, nam łaskawie zostawiając swoje tosty. Normalka.
Standardowy plan turysty w Bangkoku
Sprawdziliśmy na hostelowym wifi trasę do głównych atrakcji Bangkoku, czyli Wielkiego Pałacu i pobliskiej świątyni i wyszło na to, że najlepiej będzie popłynąć tam łódką. Droga zdawała się prosta, wystarczyło przejść kilka uliczek chińską dzielnicą bazarów i warsztatów w kierunku rzeki, zapokładować się i wysiąść na przystanku Chiang, żeby spacerkiem podejść gdzie trzeba.
Słyszałam wprawdzie, że na chińskiej dzielnicy na pewno dobrze zjesz i dobrze się zgubisz, ale na mapie wyglądało to banalnie prosto. Wyposażyliśmy się zresztą w bezinternetowe mapy na komórce, czyli aplikację Here, więc co nam tu będą gadać.
Ruszyliśmy już na lekko, bo tylko z wózkiem, nosidłem w zapasie, torbą wózkową, plecakiem w wózku, dźwigając jedynie biodrowy pugilares. Do pobliskiego kanałku wszystko szło gładko. Udało nam się nawet zgrabnie pierwszy raz przebiec przez ulicę poza przejściami – szczęśliwie były chodniki, ale zebry gdzie potrzeba już nie.
Kuszą nas uliczne pyszności
Za mostem pokusiliśmy się na pierwsze street foody – pani pichciła mikroskopijne pierożki i uraczyła namsnimi w polewie i z posypką. Co jemy nie sposób stwierdzić, bo właściciele stosk albo nie mówią po angielsku wcale, albo tyle, żeby się dogadać do ceny, ilości, powiedzieć dzień dobry i dziękuję. I jeszcze zapytać skąd jesteśmy i ile lat mają dziewczyny.
Tak czy inaczej co jakiś czas mijamy stoiska i nie jesteśmy tacy, żeby nie popróbować. Na razie ostrożnie, bo to przecież inna flora i bakterie, więc tylko świeżo ugotowane.
Zagubieni w Chinatown
Idziemy, oglądamy lokalne warsztaty i złomowiska, w które okolica obfituje, a rzeki ani widu ani słychu. Aplikacja w cały świat pokazuje nasze aktualne położenie. W końcu do rzeki dochodzimy, ale na jakiś barowy punkt widokowy, mijając kilku mechaników przy stole zastawionym szklankami i butelką whisky.
Niestety wzdłuż rzeki ścieżki nie ma, więc musimy znów się zagłębić w uliczki. Docieramy znów do kanałku, tutaj z kolei panowie z okrzykami wyławiają ryby z poniższego mułu. Obok za to stanowisko z młodymi kokosami, więc bierzemy na spróbowanie słynną wodę z takiego kokosa i faktycznie, jest pyszna.
W międzyczasie Ninę zaczynają boleć nóżki, a jakże, więc Róża idzie do nosidełka, a Nina ląduje w wózku na drzemkę. Iga maszeruje dzielnie i szuka smoczego owocu, o którym słyszała od Neli małej reporterki.
Plan sobie, a życie sobie
W końcu docieramy do przystanku na rzece choć nie tego co planowaliśmy, ale innego ukrytego za Sheratonem. Kupujemy 3 bilety po 15 batów (ok. 1,5 zł). Mała już mamy nadzieję, że zdążymy do pałaców i świątyń przed zamknięciem, więc pytamy już tylko o Khao San. Pani ma nam powiedzieć, kiedy przypłynie właściwa łódka tramwajów pod banderą Orange Flag.
Adaś jednak z ułańską fantazją twierdzi, że on przecież wie, że to jest ten trap i ta właśnie łódka i tym sposobem ruszamy… dokładnie w kierunku przeciwnym. Wyskakujemy więc na następnej stacji, acz przejażdżka całkiem przyjemna. Przesiadamy się w drugą stronę. Wśród pogwizdywania pana cumowego (mają specjalny język wygrywany na gwizdku, żeby było słychać mimo silników), miejscowych uśmiechających się do dziewczyn, szczególnie do najmniejszej Róży, wiatru we włosach i super widoków dopływamy w końcu na Khao San kiedy zaczyna się ściemniać.
A tutaj czas na chłonięcie klimatu, nowe klapki, pizzę, lody (!), po których nic nikomu nie było, kolejną pizze pepperoni na wynos i powrót Grabem do hostelu.