Sajgon jest trochę jak Neapol. W ruchu ulicznym zdawałoby się, że sami wariaci drogowi, a tymczasem wszystko płynnie się porusza. Zasada jest taka, że słabszy zawsze wygrywa, więc skuter ma uważać na pieszego, a samochód na skuter. Dzięki temu tu ktoś trąbnie, tam ktoś zakrzyknie, kierunkowskazy są włączane w cały świat, każdy każdemu co chwila zajeżdża drogę, ale kraksy nie są tak częste, jak mogłoby się zdawać w tych warunkach. W sumie to nawet jest lepiej niż w Neapolu, gdzie nie uświadczysz pojazdu nieobitego, tutaj za to samochody i skutery bez draśnięcia.
Jak poruszać się po Sajgonie z dziećmi?
W tym szaleństwie prawie już opanowaliśmy przechodzenie przez ulicę naszą małą gromadką. Musimy wprawdzie mocno trzymać dziewczyny za ręce i dyscyplinować je, żeby nie rozłaziły się jak popadnie, ale dajemy radę.
Gorzej ze starciem wózek versus chodniki, szczególnie z cięższą Niną na pokładzie. Chodniki niby w Sajgonie są, ale raczej zajęte przez parkujące skutery, stragany, samochody. O zasadzie zostaw metr dla pieszego zapomnij. To co lepsze niż w Bangkoku to krawężniki. Tu i tu są wysokie na jakieś 20-30 centymetrów, ale w Wietnamie zrobili im takie spadziste podlewki, że przynajmniej łatwiej tym wózkiem manewrować. Generalnie tak jak miejscowi często idziemy po prostu skrajem ulicy wymijając dodatkowo samochody z towarem i wchodząc jeszcze mocniej na ulicę.
Plecakowcy w prawdziwym hostelu
W Sajgonie (czyli bardziej oficjalnie: Ho Chi Minh City, HCMC) znaleźliśmy się właściwie tylko przejazdem, wieczorem, a nstępnego dnia mieliśmy lot o 16, więc zabookowaliśmy hostel 2 km. od lotniska i oglądanie Dystryktu 1 czy Muzeum Pozostałości Wojennych zostawiliśmy sobie na drugą wizytę przy transferze z wyspy Phu Quoc do Da Nang i Hoi An.
Śniadanie klasycznie hostelowo i backpackersko – tosty z dżemem – w końcu spaliśmy na piętrowych łóżkach, więc nie może być inaczej, acz dziewczyny zachwycone jednym i drugim. Nawet Róży dostaje się trochę banana wyskrobanego łyżeczką i też nie narzeka.
Sajgon jak sama nazwa wskazuje
Bagaże zostawiamy w hostelu i idziemy na mały rekonesans po okolicy. Teoretycznie nie jest najbardziej reprezentacyjnie, ale charakter miasta wydaje się oddany.
Sajgon to chyba najgorętsze miejsce na naszej trasie i faktycznie żar leje się z nieba i zaraz jesteśmy mokrzy.
Na niedalekiej uliczce udaje nam się wypatrzeć Auchan, więc chętnie uciekamy do klimatyzowanego wnętrza, przy okazji zaopatrując się w jakieś jedzenie do samolotu. Supermarket świeci pustkami, choć sam w sobie wygląda egzotycznie z wietnamskimi warzywami i owocami. Kupujemy lody, które rozpuszczają nam się jeszcze przed dojściem do kasy i to mimo klimatyzacji.
Przy okazji przestaję się dziwić, że w Wietnamie wszędzie wokół dużo śmieci – kiedy stoimy z opakowaniami od lodów w supermarkecie, nigdzie nie uświadczysz kosza. Dopiero ochroniarz ratuje nas z lejącymi się lodami i wskazuje wiaderko schowane w stanowisku kasowym. W Polsce śmieć musisz ponieść chwilę, żeby znaleźć miejsce do kulturalnego pozostawienia. Tutaj nie widać koszy komunalnych. Można ewentualnie podrzucać do worków do prywatnych od straganów albo kontenerów dla domów. Kończy się to tak, że trawniki i chodniki zarzucone dobrem typu wszelkiego.
Na sajgonkach w Sajgonie
Po wizycie w Auchan szukamy miejsca, gdzie można by zakosztować słynnych sajgońskich pyszności. W naszej okolicy jakoś nie widać stanowisk z obwoźnym streetfoodem, ale trafiamy do prowizorycznej restauracji wlepionej między kwartały wysokich i chudych budynków mieszkalnych.
Przy wejściu wita nam olbrzymie akwarium z rybami, które lądują stąd prosto na patelni. Pod metalowym dachem gorąco, więc obsługa widząc naszą najmłodsza część ustawia obok nas wielki wiatrak dla ochłody.
Nie mamy serca, żeby próbować ryb, więc zamawiamy sajgonki, które zresztą w Sajgonie nie są sajgonkami, a springrollsami i do tego jeszcze krewetki. W międzyczasie na wagę trafia wielka ryba, która machając ogonem ucieka z kosza i zaczyna skakać po całej restauracji. Obsługa wprawnym ruchem wrzuca śliskie stworzenie z powrotem do kosza.
Wietnamskie minusy (nie przysłaniają plusów)
Jedzenie w porządku choć bez zapowiadanego szału. Przy płaceniu rachunku przypominamy też sobie wszystkie ostrzeżenia na temat wietnamskich naciągaczy, którzy na każdym kroku będą próbowali nas oszukać na mniejsze lub większe kwoty. Sytuację ułatwia im fakt, że przelicznik ze złotówek to wuższa matematyka – kwotę w dongach trzeba aktualnie dzielić przez 7 tys, więc kłania się tabliczka mnożenia i skomplikowane działania w głowie. Dodatkowo banknot 10 tys. i 100 tys. dongów są do siebie bliźniaczo podobne, co też daje pole do popisu.
Okazuje się więc, że sajgonki w barze sajgońskim są dwa razy droższe niż te w Hami na warszawskich Bielanach koło naszego domu. Następnym razem postanawiamy jednak dokładniej sprawdzać ceny w menu, choć jak przyszłość pokaże miejscowi i tak znajdą na nas swoje sposoby.
Wracamy do hostelu i zamawiamy Graba na lotnisko. Przy okazji pakowania plecaków dostajemy ostrzeżenie, żeby w żadnym razie nie zostawiać nawet na chwilę bagażu bez opieki, bo popularnym sposobem kradzieży jest tu wyryw ze skutera.
Generalnie Wietnam jest opisywany jako kraj bezpieczny, pod warunkiem, że nie damy się okraść ani oszukać.
Lecimy dalej
Lotnisku do lotów krajowych zatłoczone tak, że nie ma gdzie usiąść, ale poza tym wygląda bardzo przyzwoicie. Na pewno lepiej, niż takie dajmy na to Bergamo.
Przy bramce dziewczyny są częstowane cukierkami przez mnicha buddyjskiego o niezbyt azjatyckiej urodzie. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że mnich jest z pochodzenia… Białorusinem.
Lot trwa króciutko, wyjadamy zapasy z Auchan, dziewczyny wypełniają dzienniki pokładowe i lądujemy na lotnisku w Phu Quoc. Graba tu niestety nie ma, ale lotniskowe taksówki mają porządne taksometry, więc za ok. 15 zł jedziemy 7 km do naszego hotelu Homestead Phu Quoc Resort (Paradise Resort Phu Quoc).
Choć dziewczyny na początku padają na śnieżnobiałą pościel, na hasło basen jednak szybko wskakują w kostiumy i jeszcze wieczorem wypróbowujemy nagrzaną słońcem wodę.