Po kilku dniach w dwóch wielkich azjatyckich miastach zdecydowanie przyszedł czas na relaks. Wytchnieniem miała być dla naszej piątki malownicza wyspa Phu Quoc.
Kurort w budowie
Nie lubię się czepiać i jestem otwarta nawet na najbardziej ukryte uroki miejsc. Tutaj jednak spodziewam się rajskich, chilloutowych klimatów i pewnie przez te rozbuchane oczekiwania oboje z Adasiem jesteśmy trochę zawiedzeni.
Sierpy i młoty wiszą na flagach, gdzieniegdzie socrealistyczne plakaty, ale wokół szaleje wilczy kapitalizm jak za najlepszych lat dziewięćdziesiątych w Polsce.
Plaże, a nawet widoki na morze zagarnięte przez hotele, wszystko w budowie. A jak już wybudowane, to każdy sobie rzepkę skrobie i tuż za progiem śmieci i nikt nie dba. I oczywiście chodniki owszem, są, ale przeznaczone na stoiska i postoje skuterów, więc generalnie należy pomykać z wózkiem jako pojazdem kołowym razem ze skuterami.
Wszystko to nic, bo…
Nie było jednak tak, że strasznie się wycierpieliśmy. Przeciwnie, chill out był, acz w ramach resortu. Piękny teren, zgrabne bungalowy, zadbana roślinność – krzewy pełne kwiatów, mango rosnące w zasięgu ręki. Przyzwoite śniadania.
No i najważniejsze – basen! Dziewczyny najchętniej siedziałyby w nim non stop i generalnie to dla nich do tej pory atrakcja numer jeden całej wycieczki. Minusem był fakt, że nie był to jeden z tych resortów, które zagarnęły plażę dla siebie i do morza trzeba było przejść się 10-15 minut niezbyt przyjazną drogą i trochę na krzywy ryj przejść na plażę przyklejoną do restauracji.
Jeżdżenie z dziećmi zmienia perspektywę. Dla nas może być zabałaganiony kurort, który jest ciągle w budowie i nie wiadomo jaki potworek powstanie na końcu. Dla dziewczyn jednak liczy się to, że mogą skakać do wody, łowić rzucone klapki i kamizelki, a butelką robić wielkie kałuże wokół basenu. A na plaży, nawet gdzieś chyłkiem, można zbudować zamek i jeziorko i patrzeć, jak zabiera go fala.
A Róży już zupełnie wszystko jedno, byleby miała chwilę wytchnienia od wózków i nosideł i mogła się porządnie poprzetaczać na wielkim łóżku w klimatyzowanym pokoju. Na wodę w basenie póki co reaguję ograniczonym zaufaniem i najchętniej przesypia na brzegu czas pluskania.
Słynna wietnamska uczciwość
Niestety pierwsze doświadczenia z tutejszą gastronomią nie są najlepsze. Weszliśmy do jednego przybytku, gdzie i miejscowe specjały i pizza i wielkie jaszczury w klatce. Teoretycznie jest nawet huśtawka i zjeżdżalnia, ale to trochę zablokowane składowaną obok blachodachówką i przydymione od ogniska robotników nieopodal.
Ceny pizzy jak za zboże, drożej niż w Polsce, ale za europejskie specjały na wyspie sobie liczą. To jeszcze do przełknięcia. Gorzej, że na koniec przy płaceniu mały dysonans.
Odliczamy kwotę, płacimy, wkładamy do książeczki. Pani zabiera zamkniętą książeczkę. Po paru minutach przybiega jednak, że zapłaciliśmy za mało. Twierdzi, że zamiast dwóch banknotów 100 tys. daliśmy dwa po 10 tys. Wydaje się to nieprawdopodobne, bo przeliczaliśmy dokładnie, ale upierają się. Pokazują nawet wideo przy kasie, które jednak o niczym nie świadczy, bo takich numerów nie robi się tam, gdzie wiadomo, że jest kamera.
Dyskutujemy, tamci wyglądają na pewnych siebie. Nie chcemy się kłócić ze zmęczonymi dziećmi u boku, a sporna kwota nie jest zawrotna, więc dla świętego spokoju płacimy ile chcą, ale wychodzimy z niesmakiem. Czujemy, że padliśmy ofiarą słynnego wietnamskiego naciągactwa. Choć teoretycznie nie możemy być stuprocentowo pewni, że to nie nasza pomyłka, bo oba banknoty są faktycznie łudząco podobne.
Tutejsze Władysławowo
Następnego dnia wybieramy się do miasteczka taksówką. Chcemy popatrzeć na słynne tutaj plaże, nocny market, widok z mostu. Niestety po dłuższym spacerze ulicą nie znajdujemy dojścia do morza, wszystko zasłonięte i odgrodzone hotelami i hotelikami.
Idziemy więc grzecznie na nocny market zrobiony pod turystów i podziwiamy ekspozycję towarów. Przede wszystkim kolejne wodne giganty czekające w akwariach na rzucenie na ruszt. No i cykamy parę zdjęć z mostu, a jakże.
Trochę zmordowani upałem łapiemy taksówkę z powrotem do hotelu, żeby odsapnąć w klimatyzacji i na basenie.
Bajka tylko dla dzieci
Ostatecznie z Phu Quoc wyjeżdżamy dość zrelaksowani, ale trochę zawiedzeni, przynajmniej dorosła część zespołu. Może gdybyśmy pojeździli skuterami po mniej uczęszczanych zakątkach wyspy, mielibyśmy fajniejsze wrażenia. Niestety skutery to póki co nie na naszą grupę.
Dziewczyny za to z żalem żegnają rano basen i dopytują, kiedy znów popływają. Tym sposobem widzimy, że wprawdzie dają radę na naszych włóczęgach w poszukiwaniu klimatu miejsca, jednak warto zapewnić im też atrakcje zaplanowane typowo pod dzieci.
Lecimy z powrotem do Sajgonu, który z kolei o dziwo zaskakuje nas pozytywnie. Znów wychodzi na to, że nie warto mieć uprzedzeń.