Najlepsze miejsce w Wietnamie! Tylko tam chciałabym wrócić! – tak nam mówili Ci, co już tu byli. My najbardziej plujemy sobie w brodę, że byliśmy tam tylko trzy noce. I w dodatku porzuciliśmy je na rzecz miasta oszustów i grzyba na ścianach.
Ale po kolei.
Najserdeczniejsza Wietnamka w Wietnamie
Małe, żółte i spokojne jak na wietnamskie standardy miasteczko urzekło nas w drugiej kolejności. Na pierwszym miejscu była bowiem nasza gospodyni w hostelu – Cheerful Hoi An Hostel. Jak tylko wysiedliśmy z Graba, chwyciła na ręce Różę, którą mianowała swoją przybraną córką. Róża z pełnym zaufaniem zasypiała jej potem na ramieniu.
Zapracowana w hostelu od szóstej rano do siódmej wieczorem mówiła o sobie, że nigdy nie będzie bogata. No bo jakże miałoby być inaczej, kiedy wynajmował pokoje w bardzo przyjaznej cenie. Teoretycznie płatne śniadanie zwykle, rozdawała wszystkim za darmo, raz w tygodniu od świtu siedziała w kuchni, żeby podać wszystkim darmowy rodzinny lunch. W innym rodzinnym pensjonacie taka sama impreza konkretnie kosztowała. Jedyne, co się dla niej liczyło, to żeby wszyscy czuli się u niej jak w domu.
Hostel tworzą ludzie, nie ściany
Budynek hostelowy wynajmowała od właściciela za wielkie pieniądze, choć nie był pierwszej świeżości i sama mówiła, że chętnie trochę by tu zmieniła. Wcześniej też był tu hostel, ale miał bardzo słabe oceny. Teraz dzięki jej osobowości i podejściu do gości miał grubo ponad 9.
Gdy przyjechaliśmy bardzo przeżywała, że jedna dziewczyna wystawiła średni komentarz. A przecież rozmawiały szczerze o tym, że obie nie są blisko ze swoimi rodzinami. ,Nasza gospodyni chciała jej dać przynajmniej w hostelu trochę ciepła. Wybaczyła jej nawet zgubiony klucz. A teraz dziewczyna ma jej za złe, że nie wszystko w hostelu było za darmo. „Muszę być silna” – powtarzała wieczorem nasza gospodyni. „Nie mogę się tak wszystkim przejmować”.
A młodzi podróżnicy zostawali u niej zwykle dłużej, niż zaplanowali.
Złe wybory
My zrobiliśmy ten błąd, że chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej i zrobić wypad do pobliskiego Hue, dawnej stolicy Wietnamu. Okazało się jednak, ze to trzy godziny drogi, a Hue jest po trasie do naszej następnej miejscówki w Phong Nha. Dlatego albo można je sobie darować, albo zrobić tam międzylądowanie z noclegiem. Najbardziej skusiła nas malownicza trasa pociągiem z Hoi An (a właściwie z pobliskiego Da Nang) do Hue i poprosiliśmy właścicielkę, żeby ogarnęła nam bilety i transporty.
Tymczasem w Hoi An spędziliśmy dwa dni, które były dla nas prawdziwym wytchnieniem.
Miasto na miarę
Pierwszego udaliśmy się w jedną stronę, na stare miasto. Hoi An, dawny port z architekturą w stylu chińskim i japońskim powstałą głównie jakieś 400 lat temu to teraz przede wszystkim miasto krawców. Nie zdecydowaliśmy się wprawdzie na błyskawiczne uszycie garnituru na miarę. Adaś za to zeksplorował stoiska z gotowymi strojami i zakupił uroczy strój w banany, czapkę w arbuzy i dwie koszulki promujące lokalne piwa, żeby potem z radością wskazywać kelnerowi w knajpie, że chce zamówić to co na jego koszulce. Przy okazji oczywiście okazało się, że zarówno jedzenie, jak i ubrania po drodze na starówkę są mniej więcej o połowę tańsze, niż na samym starym mieście, choć i tu i tu była duża skłonność do negocjacji. Na targu rybnym nad rzeką daliśmy się tylko naciągnąć na torbę pełną przeróżnych owoców, choć pani policzyła nas jak za zboże (czyli jakieś 20 złotych:)). Okazało się to jednak dopiero kiedy trafiliśmy na targ dla lokalesów na peryferiach.
Wietnamczycy obywają się bez parawaningu
Drugi dzień podjechaliśmy w drugą stronę, czyli nad morze. Najpierw chcieliśmy ambitnie przespacerować się z wózkiem drogą. Okazało się jednak, że chodnika brak a szosą jeżdżą tłumy lokalnych i przyjezdnych skuterzyszystów. Dlatego prędko złapaliśmy po drodze taksówce i ekspresowo znaleźliśmy się na plaży z parasolami krytymi trzciną.
Podobnie jak samo miasteczko, tak i plaża była inna niż na takim Phu Quoc na przykład. Dostępna dla wszystkich i choć pełna leżaków na wynajęcie, to równie dobrze służąca rodzinie ze śpiworkiem w charakterze koca.
Co ciekawe, na plaży byli głównie Wietnamczycy. Nad swoim morzem wypoczywali jednak tak bardzo inaczej niż Polacy, jak tylko się da. U nas pełne wyposażeniem, na czele z parawanami wbijanymi o świcie. Tutaj za to nikt prócz nas nie miał nawet koca. Ba, ludzie przychodzili w większości bez kostiumów kąpielowych. Wskakiwali do wody tak jak stali, w koszulkach, spodenkach i spódniczkach. Jedynie bikini na plaży należały do turystek z Europy. Wietnamki, jeśli już miały stroję kąpielowe, to mocno kryjące, jednoczęściowe. Nie wiem, czy to w obawie przed słońcem, bo tu kanonem urody jest skóra jak najjaśniejsza, czy może w ramach jakichś norm przyzwoitości, w każdym razie mało było ciał odsłoniętych na słońce. Dobrze się tu wpasowaliśmy z kostiumami dziewczyn z długimi rękawami i Adasiem a stroju prosto z bananowca.
Rodzina polska a wietnamska
Nasza rodzina na rozłożonym śpiworze wzbudzała duże zainteresowanie. Ciągle ktoś podchodził, zaczepiał dziewczyny. Na dłużej zagadało nas młode małżeństwo z Hanoi z rocznym chłopcem śpiącym w nosidle u mamy (notabene bardzo podobnym do naszego). Po standardowej rozmowie o dzieciach młody tata zaczął mówić o tym, że teraz w Wietnamie jest spokój, nikt nie strzela. Ciekawe, że jakieś 30-40 lat po ostatnich tutejszych wojna ciągle tak mocno o tym pamiętają. Chłopak urodził się przecież grubo po ostatnich konfliktach z Amerykanami czy z Chinami po interwencji w Kambodży Pol Pota.
Potem poszliśmy na plażowego pysznego street fooda i na napoje do plażowej, całkiem eleganckiej i komfortowej restauracji z przemiłą obsługą (a z tym Wietnamie bywa różnie). Tutaj podeszła do nas z kolei pani z koszem pełnym pamiątek, żeby zagadać, że widziała nas wcześniej na plaży. Pogadaliśmy o naszych trzech córkach. Sama ma cztery. „Ooo, słyszeliśmy, że w Wietnamie to wielkie szczęście” (koło naszego hostelu jest nawet sklep z rzeczami dla dzieci pod nazwą Cztery szczęśliwe córki). „No tak, też tak uważam, ale mąż chciałby jednak też syna” .
Już tęsknimy
Z nostalgią wracamy do naszego hostelu i strasznie żałujemy, że jutro o 7:30 czeka na nas samochód na stację kolejową w Da Nang. Prawie łzy stają nam w oczach, kiedy gospodyni żegna nas i w ręce daje jeszcze kanapki na drogę, bo nie zdążyliśmy porządnie zjeść.
Następny przystanek, Hue, przynosi nam za to dla kontrastu chyba najgorsze wrażenia w całej naszej dotychczasowej podróży.