Czasem nie warto wierzyć ostrzeżeniom. Każdy może odebrać miejsce inaczej. Wszystko zależy od pogody, zmęczenia, spotkanych ludzi, skąd przybywamy i masy innych czynników. Tutaj jednak należało posłuchać innych w całej rozciągłości i ominąć to miasto z daleka.
Droga z widokami
Hue to dawna stolica Wietnamu, więc spodziewaliśmy się tutejszego Krakowa. Lonely Planet pisze, że droga pociągiem z Hoi An (Da Nang) to widoki, których nie można sobie odpuścić. W pociągu jeszcze zaintrygowani wyczytaliśmy, że jedziemy akurat na kilkudniowy doroczny festiwal w Hue. Niestety później okazało się, że okazał się on naszą zgubą.
Rano dotarliśmy zamówionym w hostelu autem z Hoi An na dworzec w Da Nang, żeby złapać pociąg. Naszej gospodyni z Hoi An udało się zarezerwować tylko trzy miejsca z twardymi siedzeniami, ale jazda miała trwać trzy godziny, zresztą z klimatyzacją, więc jest przygoda, bez tragedii. Kiedy usadziliśmy się na naszych numerowanych miejscach okazało się jednak, że jest kilka minusów, których nie mogliśmy wziąć pod uwagę.
Nie wszystko wygląda tak jak w planie
Po pierwsze “wolne” czwarte miejsce do naszych trzech zajęła pani z małych dzieckiem, więc siedzieliśmy w siódemkę na czterech twardych siedzeniach. Nic to jednak, bo w sumie pomieściliśmy się jakoś, dziewczyny mogły trochę z maluchem się pobawić, a my poobserwować z bliska, jak wygląda wietnamska opieka nad dziećmi.
Kiedy ruszyliśmy okazało się z kolei, że siedzimy nie po stronie urzekających widoków na morskie zatoczki, ale tam gdzie jest zbocze góry. Mogliśmy więc liczyć tylko na okno naszych sąsiadów z drugiej strony.
Wietnamscy nieturyści
Po sąsiedzku usiedli całkiem mili Wietnamczycy, częstujący dziewczyny słodyczami, ale zmęczeni i widać nie pierwszy raz pokonujący tą trasę. Kiedy naszym oczom w ich oknie ukazało się morze, zasłonili okno zasłonką, położyli głowy na stoliku i poszli spać. Pozostało więc patrzeć na sąsiedzkie okna po przekątnej albo wędrować na korytarz, gdzie między toaletą a drzwiami był mały lufcik.
Ostatecznie jednak nasi sąsiedzi odpoczęli i na koniec odsłonili zasłonkę na widoki, więc jak nakręceni nagrywaliśmy filmiki i cykaliśmy zdjęcia.
Miało być twardo, ale chłodno
Klimatyzacja owszem była, ale na początku i na końcu wagonu i tylko kiedy pociąg jechał. Na środek wagonu już niewiele chłodu docierało i pot występował na czoło. Szczególnie na postojach. Tor był tylko jeden i czasem trzeba było stanąć, żeby się wyminąć.
Honor ratuje jedzenie
Na szczęście bardzo dobrze sprawdził się tutejszy Wars na kółkach – obiad z wózka nie dość że pyszny, urozmaicony, z zupą, sosami i kwaszoną sałatką, to jeszcze kosztował zaledwie 5 złotych.
Wysiedliśmy na dworcu. niestety nie udało się złapać Graba, wiec skorzystaliśmy ze zwykłej taksówki. Po drodze do hotelu zdążyliśmy nawet pochwalić szerokie niezastawione chodniki za oknem i festiwalowy klimat.
I na tym skończyły się zachwyty.
Najwięksi oszuści w kraju wyłudzaczy
Zajechaliśmy pod hotel zarezerwowany z dość dużym trudem i niezbyt tanio dwa dni wcześniej. Wybraliśmy opcję, którą rzadko wybieramy na bookingu, czyli nieoceniony jeszcze przez gości, ale wielkiego wyboru w rozsądnych cenach nie było.
Już na podjeździe wyleciały do nas dwie recepcjonistki i machały gwałtownie rękami, żebyśmy wracali do taksówki. Pokojów nie ma. Jak to nie ma?! Przecież mamy potwierdzoną rezerwację na bookingu – pokazuję maila.
Nie ma, it’s wrong.
To nie macie dla nas pokoju?
Nie mają.
Rezerwacja zła, a im został jeden niewielki pokój z podwójnym łóżkiem.
Pokazują nam, ale w piątkę to musiałaby być jakaś mordęga.
Sprawdzamy alternatywy na bookingu, ale chyba przez ten festiwal nędza jak nigdy. No dobra, to może Adasś wykorzysta nasz śpiwór, jakiś materac i damy radę na jedną noc. Wytargujemy chociaż jakąś niską cenę.
Panie nic jednak nie rozumieją po angielsku, albo udają, ze nie rozumieją. Taniej? – wpisuję w google translatora. Panie pokazują dwa banknoty po 500 tys. Zwariowały? To prawie dwa razy więcej niż w rezerwacji za pokój o połowę mniejszy. Pukamy się ostentacyjnie w czoło i odwracamy na pięcie. Rezerwujemy jakiś pokój w zbójeckiej cenie, ale przynajmniej z dwoma podwójnymi łóżkami i w samym centrum.
Do bookingu piszemy reklamację, na którą do tej pory nie ma odpowiedzi.
Hotel grozy
Należność za naszą nową miejscówkę panowie kasują z góry, ale to i tak bez znaczenia, bo w tym mieście tego dnia zapomnij o przyzwoitym pokoju. A na górze. Hmm, na zdjęciu nie wyglądało źle. To dlatego, że z daleka nie widać tej półcentymetrowej warstwy kurzu na meblach, tłustego brudu na wentylatorach i czarnych farfocli na klimatyzatorze. A przede wszystkim białego osadu na różowych ścianach. Nie chcę się nawet zastanawiać, kiedy ostatnio prali pościel. Nie chcę nawet guglać co to to białe i jakie może mieć skutki. Uciekamy stamtąd czym prędzej, żeby do minimum ograniczyć kontakt z tym miejscem. Na dole łapie nas jeszcze pan, który chciałby nam sprzedać wycieczkę.
Nocleg w cudzej sypialni
Kilka dni później w innym miejscu spotykamy parę Czechów, którzy też mieli przyjemność trafić do Hue w tych dniach. Oni też pocałowali klamkę w zabukowanym hotelu. Co więcej, jak dojechali chwilę później do następnego naprędce zamówionego znów im powiedzieli, że pokojów jednak nie ma. Po dłuższej dyskusji pani właściciele zaproponowali własną sypialnię, oczywiście za niemałe pieniądze. Wielkiego wyboru nie mieli, ale czuli się w czyjejś prywatnej pościeli bardzo dziwnie.
Idziemy w miasto
Koło naszego hotelu zagłębie sklepów z wózkami, nocnikami i balkonikami oraz wielki kompleks szpitalny, a po ulicach wśród streetfoodu kręcą się ludzie w bladoniebieskich piżamach. Lekarze czy pacjenci?
W samym mieście (300 tys. mieszkańców) cytadela dawnych cesarzy z miasteczkiem dla 100 cesarskich żon i konkubin. Za to pod miastem grobowce lepsze nawet niż piramidy, bo nie dość że budowane dziesiątki lat i używane za życia jako dodatkowe rezydencje.
Przechodzimy przez rzekę perfumowaną. Nosowi udaje się wyczuć jedynie intensywny zapach spalin z setek skuterów na ruchliwym moście.
Cytadela i wszystkiemu winny festiwal
Idziemy w kierunku głównej atrakcji miasta, czyli cytadeli, gdzie urzędowali królowie i cesarze Wietnamu jeszcze do połowy ubiegłego wieku. Częścią zamkowego kompleksu było Purpurowe miasteczko, gdzie mieszkały żony i konkubiny królów. Potrafili mieć ich sto. Król swojego następcę wybierał według uznania, więc intrygom nie było końca.
Za murem rozstawione miasteczko festiwalowe, więc idziemy sprawdzić, o co tyle krzyku. Na scenie ćwiczą w kółku gitarzyści. Raczej zespół Mazowsze niż goście Openera.
Obchodzimy olbrzymi kompleks wokół, ale nie mamy już energii, żeby wchodzić do środka. Wleczemy się w kierunku naszego hotelu, w dodatku bez nosidła. Wózek oczywiście szybko zaanektowała Nina, więc Różę niesiemy normalnie na rękach, co na dłuższą metę jest torturą dla kręgosłupów.
Zupa Pho z drogocennym udem
Po drodze chcemy jeszcze zahaczyć jakąś zupę Pho. Adaś zamawia u pana prawie pod naszym hotelem. Pan ucina nogę wiszącej pieczonej kurze, ciacha ją energicznie tasakiem i szykuje zestaw na wynos w foliówkach.
Schody pojawiają się przy płaceniu. Pan krzyczy sobie sumę 3-4 razy wyższą niż standardowo. Nie chce nam się kłócić, więc proponujemy połowę. Ten upiera się z zaciętą miną i wskazuje na drogocenne udo kury. Ok, to my w takim razie dziękujemy i odchodzimy z pustymi rękami. Idziemy głodni do hotelu. Po kąpieli, późną nocą Adaś wypuszcza się w miasto i przynosi 3 zestawy z innego miejsca. Mięso położone na kupce ryżu niczego nie urywa, ale przynajmniej w uczciwej cenie.
Miła kawiarenka jak z Placu Zbawiciela
Następnego dnia rano w końcu jakiś miły akcent. Trafiamy na śniadanie do kawiarni z naklejką Tripadvisora na drzwiach. W środku trochę jak w hipsterskich miejscach w Warszawie, w dodatku czysto, są ceny i dość miła obsługa. Można odetchnąć.
Posilamy się jeszcze bułką z jajkiem usmażonym przy nas od najstarszej ulicznej straganiarki, też bez przekrętów. Znów chwila wytchnienia.
Przynajmniej coś ładnego do zobaczenia
Znajdujemy taksówkarza, który wiezie nas 12 kilometrów za miasto do jednego ze słynnych grobowców cesarskich. Ten zbudował sobie akurat Ming Mang. Na początku XIX wieku zasłynął niechęcią do europejczyków i prześladowaniami chrześcijańskich misjonarzy, co potem stało się dla Francuzów pretekstem do kolonizacji Wietnamu.
Wzmocnieni na starcie sokiem z wyciśniętej w prasie trzciny cukrowej z lodem i limonką oglądamy izby, kaplice i ogrody ze stawami pełnymi zdobnych ryb w katakumbach sprzed dwustu lat.
Uciekamy z Hue
Wracamy do hotelu i dalej do biura agencji, z której ma jechać nasz sypialny autobus do gór i jaskiń Phong Nha. Autobus z miejscami leżącymi ciekaw, ale najlepsze lata ma już dawno za sobą, podobnie jak koce na wyposażeniu. I tak nie jest źle, bo bilety kupilła nam gospodyni z Hoi An, wiec spokojnie wsiadamy. Wspomniani Czesi cudem zdobyli bilety z kilkukrotnym przebiciem.
Późnym wieczorem na przystanku w Phong Nha wita nas uśmiechnięty od ucha do ucha młody chłopak, gospodarz pensjonatu. Z troską wsadza nas do auta i zawozi kilometr dalej. Chyba nam się tu spodoba.
Ulga.