Nasz gospodarz właśnie skończył liceum za swoim domem. Myślał, czy iść na uniwersytet, ale stwierdził, że dużo więcej dowie się, jeśli otworzy pensjonat w rodzinnym domu i będzie rozmawiał z przyjezdnymi. Jego ex dziewczyna na studia wybrała się aż do Toronto, dlatego jest ex.
Wietnamska rodzina pensjonariuszy
Guesthouse działa od czterech miesięcy i goście uwielbiają to miejsce. Dwudziestolatka wspiera cała familia, z której nikt nie odzywa sie ani słowem po angielsku. Spokojne mama i siostra ogarniają posiłki i prania. Do sprzątania przychodzi znajoma dziewczyna.
Tata żartowniś zabawia gości albo na migi albo gadając do telefonu i aplikacji tłumaczącej jego wietnamski na angielski. Śmieje się z nas, że z dziesięć lat pewnie nie mieliśmy wieczornego wyjścia. Chwali się pomarańczowymi rybami w świeżo wyczyszczonym skalniaku, ale wzbrania się, żeby jedną wrzucić na patelnię. Senior najchętniej jednak bawi się z kolegami z wioski w gry karciane i z pionkami.
A cała rodzina rozpływa się w uśmiechach, jak tylko widzi dziewczyny, szczególnie Różę, która ciągle ląduje u kogoś na rękach i aż piszczy z radości.
Dziecko w Wietnamie to dobro publiczne
Wszyscy poczuwają się do opieki, żeby np. rodzice mogli spokojnie zjeść obiad. Wszyscy chcą dawać dobre rady. Nie znamy wietnamskiego, więc na szczęście nie rozumiemy wszystkich, ale na czoło wysuwa się uwaga, że naszym dzieciom jest za gorąco. No fakt, gorący klimat tutaj i wilgotny, wiec wszystkim nam jest gorąco. Przechodnie dziewczyny wachlują, w restauracjach stawiają wiatraki koło naszego stolika.
Wietnamczycy uczą nas wychowania dzieci
Zdarzają się też uwagi na migi, że Nina jest trochę za duża na wózek. Wprawdzie wózki, które widzieliśmy w Wietnamie, można policzyć na palcach jednej ręki, ale i tak jest tu wielu wózkowych ekspertów. A Ninie może i trochę ciasno w Maclarenie, ale co zrobić, jak czasem już po trzech krokach po wyjściu z hotelu niemiłosiernie bolą ją trzyletnie nóżki i przegania Różę do nosidła. To też najlepsza metoda, kiedy wpada w nieznośny nastrój. Zwykle po trzech minutach w wózku zasypia twardo na parę godzin. Najprostsze, najlepsze rozwiązanie. Może nie idealne, bo krawężniki i nierówności są wtedy dla wózka mordercze, ale z ciekawską Igą u boku można juz spokojnie łazić, zwiedzać i wszędzie zaglądać.
Gwiazdy małego formatu
Iga i Nina budzą sensację, ciągle ktoś je zaczepia, chce zrobić sobie z nimi zdjęcie. Dziewczyny szybko zmęczyły się wszechobecną atencją. Pół biedy, jeśli chodzi tylko o zdjęcie i krótką pogawędkę. Niestety równie często Ninie robione są pucki, ktoś ją podnosi na ręce, żeby ją gdzieś przenieść. Nina nie jest z tych, co by dali sobie w kaszę dmuchać, więc w pierwszej kolejności robi groźną minę. Jak ktoś nie rozumie i dalej chce ją zaczepić, odgraża się i robi młynka rękami. No chyba, że ktoś zacznie rozmowę od cukierków, wtedy może nawet liczyć na uśmiech do zdjęcia.
Białą skóra
Prawdziwą gwiazdą jest jednak w tym towarzystwie Róża. Taki maluch budzi na każdym kroku wręcz ekscytację. Ludzie cmokają, klaszczą i strzelają palcami, żeby ją zabawiać, a Róża w zamian rozdaje setki uśmiechów, a zdarza się i chichot, a nawet piszczenie z radości. W restauracjach obsługa bierze ją na ręce i daje nam zjeść obiad, podobnie nasi gospodarze w hotelach i guesthouse’ach. Wszystkie trzy zachwycają miejscowych jasnymi oczami. Nie raz przykładają też swoje ręce do ich, żeby porównać kolor skóry. Kanonem urody jest tu bowiem skóra jak najjaśniejsza, a że dziewczyny ciągle wysmarowane filtrem 50, nietrudno im osiągać świetne wyniki w takich porównaniach.
Trochę wygląda to też tak, że cudze chwalicie, swego nie znacie. Kobiety tutaj potrafią być bardzo ładne. Drobne, malutkie dzieci są urocze. Mężczyźni raczej nie zmieszczą się w standardach drwala i drobna budowa nie dodaje im męskości według europejskiego typu, ale tak czy inaczej mają fizjonomię bardzo przyjazną.
Dzieci versus biznes
Tymczasem wielka atencja dla dzieci, a szczególnie tak egzotycznie jasnych jak nasze słowiańskie, zwykle nie idzie jednak w parze ze specjalnymi względami wobec rodziców. Może i ustąpią mamie z nosidłem miejsce w lotniskowym autobusie. Kiedy jednak w grę wchodzą pieniądze, nie ma taryfy ulgowej. Oszukują nas równo Ci, którzy się do dziewczyn uśmiechają, jak i pozostali. Nie ma łatwiejszych negocjacji czy zniżek, bo dzieci. Zycie życiem, a biznes biznesem.
Jaskiniowa wioska Phong Nha
Phong Nha to tak naprawdę większa wioska, z jedną główną ulicą i kilkoma odnogami. Na jednej z nich, kilometr od centrum jest nasz guesthouse Tuan’s Garden. W wiosce jest już kilka tuzinów hoteli, hosteli i pensjonatów i kolejny tuzin jest w budowie. Popularność tego miejsca to dość świeża sprawa, dlatego mimo wszystko czuć tu klimat niedużej wioski, a za rzeką są już chatynki w ogóle niezmienione obecnością przyjezdnych. Bo Phong Nha to też nazwa parku narodowego wpisanego w 2003 r. na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Prócz tego, że są tam setki unikalnych gatunków roślin, które trudno rozpoznać niewprawnym okiem i zwierząt, które trudno spotkać, główną atrakcją są jaskinie.
W 2009 roku Brytyjczycy odkryli tutaj największą jaskinię świata Son Doong długą na 5 km. Dostęp do niej jest jednak mocno ograniczony, bo wyprawa trwa kilka dni, a monopol od władz ma tu jedna agencja. Wprowadza ona tylko kilkanaście wycieczek miesięcznie, kasując każdego po 3 tys. dolarów.
Normalnie dostępne są jednak inne widowiskowe jaskinie. Można się do nich wybrać na jedno- lub kilkudniowe wycieczki z trekingiem, kajakami i oglądaniem jaskiń nocą. Takie atrakcje to jednak nie dla półrocznej Róży czy 3-letniej Niny. Zresztą potrzebujemy po prostu odpocząć i naładować akumulatory po pędzeniu i traumach poprzednich kilku dni. W Phong Nha jesteśmy wprawdzie 4 dni, ale tylko dwa przeznaczamy na eksplorowanie grot, a i to w wersji możliwie najmniej męczącej.
Coś dla ciała
Pierwszego dnia wysypiamy się do syta i schodzimy na dół na bardzo późne śniadanie. Choć jesteśmy w Wietnamie już 10 dni pierwszy raz dostajemy kawę podaną prawdziwie po wietnamsku. Na szklaneczkę nastawiane jest małe urządzenie, które działa jak ekspres przelewowy, choć z wyglądu przypomina bardziej włoską metalową kawiarkę. Kawa skapuje do szklanki, a jeśli ma być z mlekiem, na dnie nalana jest ociupina mleka skondensowanego.
Dziewczyny na śniadanie dostają, a jakże, naleśniki z bananami polane miodem. My najpierw zamawiamy omlety z wielkimi świeżo odpieczonymi bułami, ale przy kolejnych śniadaniach też przestawiamy się na bananowe placki. Co ciekawe każdy dostaje też do śniadania owoc, czyli małego banana. Zestaw Małysza przydaje się jednak jako prowiant na wynos, kiedy ruszamy z naszego guesthouse’u obejrzeć okolicę.
Najlepsze jedzenie w Wietnamie
Pierwszego dnia szerokim łukiem omijamy już przybytki z krzykliwym tłumem Wietnamczyków. Nie dadzą spokoju dziewczynom, a chwilowo mamy już przesyt zupy pho.
Przypadkowo trafiamy do restauracji Lantern, która serwuję i potrawy wietnamskie i europejskie. To strzał w dziesiątkę. Zostajemy jej wierni do końca pobytu i pozostaje naszym najlepszym wspomnieniem kulinarnym z całego Wietnamu.
Przy pierwszej wizycie zamawiamy w ciemno coś, co się nazywa hot pot. Spodziewamy się jakiejś zwykłej, jednogarnkowej potrawy z mięsem i warzywami, jednak na nasz stolik wędruje mała kuchenka. Na kuchence stawia się garnek z podgotowaną zupą, a obok dodatki – cieniutkie plasterki wołowiny, zielenina i warzywa. Przemiła pani z obsługi z wielkim spokojem tłumaczy nam, że najpierw wrzucamy do gara plastry mięsa, a dwie minuty później warzywa. Potem nalewamy do miseczek i mamy prawdziwe pyszności.
Dziewczyny nie mniej zachwycone, bo w końcu trafiamy na fantastyczną pizzę i to nie tylko jak na standardy wietnamskie. Pizza każdorazowo dostarczana jest lotem błyskawicy z innego miejsca, ale nawet nie śledzimy skąd, tak nam tu dobrze. Obok wielka rodzina Wietnamczyków, ale wyjątkowo spokojnych, korzysta z długiego weekendu i zamawia do wielkiego stołu chyba wszystkie dania z karty. Dziwimy się, jak Wietnamczycy mogą być tacy szczupli, kiedy oni ciągle coś jedzą.
Majówka z BBQ
Przy kolejnej wizycie zamawiamy niefrasobliwie barbequ i zdziwieni patrzymy jak na stół wjeżdża niewielki grill a obok zamarynowane plastry mięsa. Jest pierwszy maja, w Polsce długi weekend trwa w najlepsze, więc w sumie pasuje. Gorzej, że mimo wieczoru wokół ponad 30 stopni, więc grzejące węgle to ostatnie, czego nam brakuje. Na szczęście z odsieczą znów przychodzi nam nasza ulubiona pani z obsługi, przestawia grill na stolik obok i obraca nam tam pyszne mięso i warzywa. Adaś potem z pełną satysfakcją pisze pochwalną opinie na Trip Advisorze.
Grotołazi w wersji light
Na pierwszą jaskinię do zeksplorowania wybieramy Phong Nha. Można do niej wyruszyć łódką z centralnego punktu wioski, gdzie jest też kasa biletowa parku narodowego. Na wycieczkę trafia nam się największy upał, więc po przejściu kilometra z naszego guesthouse’u jesteśmy bliscy rezygnacji. Iga w wyjątkowo słabej formie co chwila zatrzymuje się na odpoczynek, Nina wpada w swój zwykły nieznośny nastrój zmęczeniowy. Dodatkowo nie możemy zlokalizować biura biletowego, za to co i rusz zaczepiają nas sprzedawcy dóbr wszelakich.
Ale na myśl o powrocie tą samą drogą stwierdzamy, że chyba lepiej ogarnąć tą łódkę i ochłodzić się w jaskini. Łódki są malowniczo niebieskie i wchodzi na nie 12 osób. Im więcej osób tym taniej wychodzi łódka, więc czekamy na więcej osób. Tymczasem do kasy ciągle podchodzą grupy wcześniej zorganizowane. Nareszcie po pół godzinie przychodzi siódemka Wietnamczyków potrzebujących więcej towarzyszy. Pomagają nam wdrapać się na łódkę z dziewczynami i ze złożonym wózkiem, a potem przełamują lody częstując Igę i Ninę całą masą cukierków. Dodatkowo w jaskini cały czas mają nas na oku, żebyśmy bez przygód trafili z powrotem na łódkę.
Rejs łódką jest świetny, bo nie dość że widoki malownicze, to jeszcze pod dachem jest przyjemny przewiew. A kiedy wpływamy do jaskini temperatura robi się optymalna, a panie kierujące statkiem wyłączają silnik, zdejmują dachy, żeby można było oglądać skalne formacje. Na wiosłach przepływamy kawał jaskini, a potem zsiadamy na brzeg, żeby wrócić do wejścia innym tunelem. Jaskinia robi wrażenie, a podziwia ją całkiem pokaźny tłum zwiedzających, głównie Wietnamczyków na długim weekendzie.
Rajska jaskinia jak z Władcy Pierścieni
Następnego dnia jedziemy dwadzieścia pięć kilometrów dalej do Paradise Cave. Najfajniej byłoby przejechać się skuterem, ale wiadomo, póki co to nie dla nas. Opcje alternatywne to zorganizowana wycieczka z agencji albo dojazd samochodem. Nasz gospodarz umawia nam znajomego z wygodnym dużym autem. Po drodze znów malownicze górskie krajobrazy a w wioskach aż cztery kościoły. Zdaje się, że dużo jak na kraj buddyjski.
Od parkingu i kasy biletowej jest jeszcze 3-kilometrowa droga przez dżunglę z tą unikalną florą i fauną. W tym klimacie wolimy pokonać ją ekspresowo meleksem. Dziewczyny zachwycone, bo w pędzie wiatr chłodzi i rozwiewa włosy.
Po wyjściu z pojazdu jest jeszcze do pokonania jakieś tysiąc schodów. O dziwo idzie gładko. Nawet Nina wspina się z entuzjazmem. Podobnie kiedy już przekraczamy wejście do jaskini i temperatura spada do optymalnej, dziewczyny z werwą idą do przodu i nawet Nina jest pod wrażeniem.
Od wejścia unosi się mgła, bo wilgotne powietrze zderza się z chłodem jaskini. A dalej nieprawdopodobne olbrzymie groty zdobne serkami stalaktytów i stalagmitów. Rozpoznajemy wielkie mamuty, grube staruszki i lwy. Ale największym hitem jest skała w kształcie E.T., która jest dokładnie na wyciągnięcie ręki.
Nieprawdopodobne spotkanie
Kiedy jesteśmy w Phong Nha, okazuje się, że dokładnie w tym samym miejscu na drugim końcu świata znaleźli się też nasi znajomi z Wrocławia. Góra z górą się nie zejdzie a człowiek z człowiekiem zawsze! Jadą przez Wietnam w przeciwnym kierunku, więc dostajemy na drogę trochę bardzo przydatnych rad o autobusach i noclegach w Sapa.
Opuszczamy to miejsce z żalem
Dalej ruszamy do Hanoi, ale dopiero w ostatniej chwili kupujemy bilety na samolot i niestety musimy zapłacić 800 zł zamiast 250 dzień wcześniej.
Z żalem rozstajemy się z naszym guesthousem i z górami, serdecznie żegnani przez całą rodzinę. Jedziemy znów wynajętym autem na malutnie lotnisko w Dong Hoi 50 km od Phong Nha i po niecałej godzinie lotu pokonujemy kolejne pół Wietnamu i jesteśmy w stolicy na północy, w Hanoi.