Nasza przewodniczka bardzo ładnie włada angielskim. Nauczyła się go od turystów. Nie zna się na gramatyce, nie wie, jak się co pisze. Co więcej nie potrafi też czytać i pisać po wietnamsku. W ogóle nie chodziła do szkoły. Jest najstarsza z pięciorga rodzeństwa. Rodzice czekali na syna, udało się za piątym razem. Sue została w domu, żeby opiekować się młodszymi siostrami i bratem. Już jako dziecka sprzedawała pamiątki turystom. Ma 23 lata. Od trzech lat jest przewodniczką.

Te parasolki to dużo lepszy wynalazek niż czapki z daszkiem. Wędrówka u mnie kończy się spieczonymi na czerwono ramionami.
Wietnamskie multi-kulti
Prowadzaniem po górach zajmują się tu głównie kobiety, bo mężczyźni nie mają takiej śmiałości do uczenia się języków. Panie ubierają się na tę okazję w swoje przepiękne kolorowe stroje. Inne dla każdego z plemion, które żyją tu w zgodzie pomieszane w wioskach. Ich przodkowie przybyli tu jakieś trzysta lat wcześniej uciekając z Chin.

Na przystanku od razu przysiadają się do nas handlarki. Dziewczynom kupujemy od nich nieprawdopodobnie kolorowe spódniczki.
Nie szata zdobi człowieka, ale
Strój naszej przewodniczki jest głównie czarny. Barwnik ten uzyskuje się z rośliny rosnącej przy każdej drodze. Roślina dobrze sprawdza się też na bóle głowy i brzucha. Pozostałe kolory do wzorzystych kompozycji kupuje się na targu.
Czarny, gruby strój nie sprzyja wędrówkom w pełnym słońcu. W maju jest 29 stopni, ale latem koło 35. Nasza przewodniczka poci się pod swoim parasolem tak jak my w czapkach z daszkiem. Mówi, że domowo ubiera się nie inaczej od nas. Strój ludowy bardzo ładny, ale jak to ładne stroje mało praktyczny. Mężczyźni ludowych strojów nie noszą, bo im się nie chce.
Świat jak sprzed lat
Nasza przewodniczka nie ma męża ani dzieci. Jej młodsza o dwa lata siostra swojego męża poznała na Facebooku. Teraz mieszka w wiosce cztery godziny drogi samochodem. Wzięła ślub kiedy miała lat 17. Zwyczajowy wiek na ślub dla dziewczyny to 18 lat, dla chłopaka 20. Choć często zdarzają się też śluby w wieku lat 15. My mielibyśmy już w tej konfiguracji dorosłe dzieci i może wnuki w wieku naszych maluchów.
Małżeństwa nie są aranżowane przez rodziców, to chłopak szuka swojej wybranki. Dziewczyna przeprowadza się do niego. Dlatego dobrze mieć syna, żeby na starość miał kto zaopiekować się rodzicami.
Popularne jest chustonoszenie
Dzieci, póki nie zaczną chodzić, noszone są na plecach. Nosi się je dość długo, bo chodzić zaczynają w wieku 1,5 – 2 lat. Nosić jednak łatwiej, bo dzieci są drobniejszej budowy niż w Europie. Inna rzecz, że większość mam też sięga mi w okolice pach. Kolorowe nosidła podobne do ludowych strojów robi się samemu. Do skończenia roku dziecko je tylko mleko. Od mamy, czasem z butelki.
Sue mówi, że nie jest tak źle
Większość mieszkańców ma swoje małe poletka. Teraz jest akurat po żniwach i nasadza się nowy ryż na błotnistych tarasach. Dlatego widoki nie są tak urocze jak wtedy, kiedy ryż się zieleni na górskich poletkach. Ludzie nie używają tu maszyn, bo nawet gdyby kogoś było stać, ciężko byłoby wiechać czymkolwiek na błotniste schodkowe schedy. Dlatego jeździ się na skuterach z małymi motykami i potem po kolana w błocie to nimi skopuje się ziemię pod nową uprawę.
Ryż zbiera się raz do roku i przeznacza na spożycie dla rodziny, nikt nie sprzedaje go na zewnątrz. Prócz tego często widać kukurydze, która trafia do żłobów wołów. Woły poza tym pasą się na poletkach, pilnowane przez małe dzieci, rzadziej uwiązane na łańcuchach, tak jak w Polsce.
Kaczki i drób
Wszędzie łażą też kury z małymi kurczątkami czy kaczki ze stadami kaczątek. Mają używanie, bo małe stawy są teraz praktycznie na każdym poletku, więc mogą pływać do woli.
Droga grozy
Do Homestay’u H’mong Stilt House w górskiej wiosce SuPan koło miasteczka SaPa trafiliśmy z Hanoi polecanym nam luksusowym autobusem linii Green Bus. Zanim zasiedliśmy na leżących siedzeniach mieliśmy oczywiście całą serię niefortunnych zdarzeń, ale o tym gdzie indziej. W każdym razie w góry dojechaliśmy grubo już po zmroku.
Po krótkim spacerze nocnymi uliczkami Sapy, przy których widać głównie hotele, trafiliśmy do właściciela naszej kwatery. Urzęduje w swoim hotelu w Sapa i stąd przekierowuje na wioskę 13 kilometrów od miasteczka. Pięknie włada angielskim, a przy okazji jest niziutki nawet jak na tutejsze warunki i wygląda trochę jak bohater Miasteczka Twin Peaks.
Padamy ze zmęczenia, bo na nogach od świtu i za nami przejechane wiele godzin.
Po kurtuazyjnej rozmowie przy herbatce z literatek przysyła nam taksówkę. Za równowartość 50 zł, więc wcale nie jakoś tanio, ale podobno taki tu standard.
I zaczyna się jazda!
Na powitanie wietnamskie przeboje ryczące z głośników. W aucie dwa świecące ekrany, w tym jeden z teledyskami i podkręcony na starcie taksometr. Na środku figurka matki boskiej.
Gdy tylko kończy się miasto, wiemy już, że jazda warta jest każdego wydanego donga. Auto podskakuje na wertepach jak szalone, głowa ciągle uderza nam w podsufitkę w rytm muzyki. Prosimy o ściszenie, ale kierowca nie rozumie ani słowa po angielsku. Albo nie słyszy lub udaje że nie słyszy. Przejeżdżamy trzy strumienie przelewające się wartko przez drogę. W kilku miejscach omijamy kamienne osuwiska.
Na miejsce dojeżdżamy po godzinie. 13 kilometrów.
Kwatera w górach
Wita na wielkie puste schronisko z uśmiechniętym opiekunem. Przerzucamy śpiące (o dziwo) dziewczyny z foteli samochodu na łóżka.
Mam poważne wątpliwości, kiedy piękna niebieska pościel widziała ostatnio wodę i proszek. Na podłodze ścieżki wydeptane wśród kurzu. Woda w prysznicu leci tylko kiedy słuchawkę opuści się na wysokość kolan. Na moskitierze wisi wielki karaluch. Adaś zarzeka się, że rano stąd uciekamy.
Jednak zauroczeni
Kiedy jednak wychodzimy przed dom o poranku, jesteśmy absolutnie pod wrażeniem. Widok na góry – nieziemski. Powietrze w końcu rześkie. Nawet w środku wygląda to wszystko lepiej, kiedy zamiast żarówek świeci słońce. Nasz opiekun mieszka na łóżku w kącie dużej sali. Robi nam pyszne naleśniki na śniadanie. Woli chyba gotowanie od sprzątania.
Robimy sobie spacer, który raczej trudno nazwać trekingiem. Iga odnajduje się jako nasza małą reporterka. Nina bada piach na drodze, zbiera kamienie i przygląda się kaczkom z kaczętami.
Na tarasach przelewa się woda i trwa sadzenie ryżu. Ludzie wychodzą z działek cali w błocie. Narzekanie na nieupraną pościel wydaje się przy tym jakimś kaprysem.
Budzą nas koguty i chrumkanie świń. Przez okno widzimy chatkę gospodarzy, która na pierwszy rzut oka wygląda jak szopa. Syn gospodarzy wybiega jednak w mundurku do szkoły.
Czesi z Australii
Po południu pojawiają się kolejni goście, na słuch wydaje nam się początkowo, że Polacy. Okazuje się jednak, że to para młodych Czechów. Rozmawiamy jednak po angielsku. Od dwóch lat mieszkają w Australii i właśnie kończą swoje dwumiesięczne wakacje w Azji. Australią są już trochę sfrustrowani. Chcieli tam żyć, ale bardzo trudno im uzyskać wizę inną niż studencka. Jako studenci mogą jednak dorabiać tylko w ograniczonym zakresie. Dawno zapomnieli, że są po studiach inżynierskich.
Chłopak idealnie mówi po angielsku, ale poprzeczka do zdobycia stałego pobytu jest ciągle podwyższana. To algorytm z wieku, umiejętności językowych, przydatności zawodowej i dziesiątek różnych certyfikatów. Zdawałoby się, że im bardziej wyspecjalizowany zawód, tym łatwiej. Tymczasem ich koleżanka po czeskich studiach medycznych po dwóch larach udowadniania, że coś potrafi i zdawania kolejnych egzaminów ciągle jest w punkcie wyjścia i nie może pracować w zawodzie. Nie wykluczają, że jednak wrócą do Europy, niekoniecznie do Czech, ale gdzieś bliżej.
Smartfon przy ognisku
Dla nich nasze skromne schronisko to luksusy. Wcześniejszą noc spędzili wyżej w górach na kwaterze. Dom zamiast pieca miał na środku ognisko, na pięterku gdzie spali dym ścielił się gęsto. O prysznicu mogli tylko pomarzyć. Nie było prądu, ale dzieciaki gospodarzy i tak większość czasu spędzały przy smartfonie, który można spotkać w każdym domu.
My i trekking?
Na kolejny dzień umawiamy się na trekking z przewodniczkami z plemienia Hmong. Tak poznajemy Sue. Za jej pracę płacimy właścicielowi kwatery, pięćdziesiąt kilka dolarów, więc wcale niemało. Obawiam się jednak, że do niej trafia tylko drobna część.
Sue wyznacza nam najłatwiejsza możliwą trasę, żeby nie tylko zabrać dzieci, ale i wózek.
Łącznie przechodzimy 9 kilometrów w prażącym słońcu, z powrotem głównie pod górę. Iga wszystko na własnych nogach. Nina po pierwszym kilometrze pcha się na wózek i jak zwykle przesypia całą wędrówkę. Róża obserwuje z nosidła.
Świat się zmienia
Po drodze widzimy, jak w osadach powstają nowe duże domy, takie same jak nasze schronisko. W dole na strumieniu buduje się elektrownia. Strumyki przepływające przez drogę po kolei zyskują betonowe dryny. Przepędzone z Chin plemiona dzięki swojej kolorowej kulturze i turystom mają coraz lepsze widoki na przyszłość, mimo że i w Wietnamie ciągle są mocno dyskryminowane.
Pod koniec Sue pomaga mi pchać pod górę wózek z Niną. Pierwszy raz ma do czynienia z takim pojazdem i męczy się przy tym bardziej niż ja z Różą w nosidle. Przechodzimy akurat koło jej domu i sąsiadów pracujących w polu. Trochę jej dogadują i zaśmiewają się po swojemu.
Niestety przechodzenie przez strumienie wykańcza ostatecznie moje buty, podeszwy nadają się tylko do oderwania, więc ostatni odcinek pokonuję prawie na boso.
Adaś jednak twardo idzie jeszcze przebiec 7 górskich kilometrów, co potem będzie wspominał jako najcięższy bieg wyjazdu.
Następnego dnia przychodzi nam pożegnać się z tym miejscem pięknym za dnia i brzydkim w nocy.
Miasto Sapa
Po trzech nocach i nasyceniu się górami ruszamy z powrotem do Sapy. W garkuchni obok targu dziewczyny w końcu przekonują się do zupy Pho i na spółkę zjadają prawie całą moją michę.
W końcu trafiamy z powrotem do Green Busa. Z nami jedzie lokalny przewodnik przypominający tego dowódcę od zapachu napalmu o poranku z Czasu apokalipsy. Wojskowym tonem instruuje zorganizowaną grupę młodych amerykańskich turystek.
Żegnamy się z Wietnamem
W Hanoi odwiedzamy jeszcze McDonalda i ruszamy Grabem na lotnisko. Lot mamy o 1:45 w nocy i nie wspominamy go dobrze. Dziewczyny padają z nóg. Nina śpi już na wózku, kiedy przychodzi do nas natarczywa młoda Wietnamka i koniecznie chce sobie z nią zrobić zdjęcie. Go away – odgania ją wkurzony już Adaś.
Samolot australijskich linii Jet Star jest wyjątkowo mało wygodny, szczególnie do spędzenia w nim czterech nocnych godzin. Do Osaki dolatujemy kompletnie nieprzytomni.