Wietnam do jak Polska i Malezja w latach siedemdziesiątych. A Japonia to jak my za pięćdziesiąt lat – mówi nam Malezyjka poznana w pociągu z Osaki do Kioto. Kilka miesięcy wcześniej była w Polsce, a konkretnie w Lublinie, bo ma tam chłopaka. Może i klimat i religia inne, ale poza tym Polska i Malezja to bardzo podobne kraje i szoku kulturowego nie przeżyła. Co ciekawe, my też mieliśmy takie wrażenie, kiedy siedem lat wcześniej jeździliśmy po Malezji. A wszystko to kwestia ekonomii, bo nasze kraje znajdują się bardzo blisko siebie we wszelkich rankingach PKB i rozwoju gospodarczego.
Zasady kontra uprzejmości w japońskiej kolei
Kiedy na lotnisku w Osace wsiadamy do wagonu zmordowani po nocnym locie z Hanoi w wyjątkowo niewygodnym Jetstarze, jeden raz bardzo konkretnie zatęsknimy za wietnamską wylewnością. Bilety kupujemy w informacji turystycznej na lotnisku razem z kartą SIM. Internet w telefonie (koszt ok 100 zł za dwa tygodnie) świetnie sprawdzi nam się w czasie całego wyjazdu do Google Maps. Te precyzyjnie pokażą nam wszystkie dojazdy komunikacją publiczną łącznie z cenami biletów.
Tymczasem po raz pierwszy wsiadamy do słynnych japońskich kolei i zajmujemy wygodne fotele. Czeka nas półtoragodzinny dojazd, więc może uda się chwilę zdrzemnąć po nieprzespanym locie. Po chwili przychodzi pani konduktor i sprawdza bilety. Jest to jedyna kontrola biletów w czasie naszego pobytu w Japonii. Tak się jednak składa, że najbardziej feralna. Siedzimy bowiem na miejscach z miejscówkami, a okazuje się, że bilety mamy bez miejscówek.
Pani odsyła nas do wagonów bez rezerwacji. Tam jednak wszystkie miejsca zajęte, więc zmordowani jesteśmy zmuszeni usiąść w przedsionku przy wejściu. Siadamy na plecakach, Róża marudzi. W Wietnamie mielibyśmy już kilku uprzejmych współpasażerów zapraszających na swoje miejsce. Tu wszyscy siedzą twardo i nawet się uśmiechają, ale nic poza tym. Najważniejsze są tu zasady – jak obowiązuje reguła pierwszeństwa, to siedzi ten kto był pierwszy i już.
Niby to ulga, że Japończycy, szczególnie starsi, często uśmiechają się do Róży i jest to dyskretna, sympatyczna uwaga poświęcona małemu dziecku. Daleko im do natarczywej egzaltacji i dotykania malucha znanego nam z Wietnamu i nie jesteśmy obfotografowani jak gwiazdy Hollywoodu, tudzież zwierzęta w zoo. Co z tego, kiedy w praktyce lepiej sprawdzała się właśnie tamta ekspansywna uprzejmość, chwytanie wózka i przenoszenie dziewczyn zawsze, kiedy tylko potrzebna była pomoc.
Ostatecznie po godzinie podchodzi do nas mężczyzna w średnim wieku i oferuje swoje miejsce mamie z niemowlakiem.
Polak Malezyjczyk dwa bratanki
Okazuje się, że nie jest z Japonii, lecz z Malezji. Siadamy z Różą w fotelu obok jego towarzyszki, on siada na korytarzu z Adasiem. Nina, która została z tatą wpada jednak w histerię, że też chce do mamy. W końcu przybiega zalana łzami do fotela, ale jedyne co może zrobić to stać obok fotela, w przejściu, bo usiąść nie ma gdzie.
Tymczasem młoda Malezyjka zaczyna za to zagadywać nas …. po polsku. W ciągu miesiąca spędzonego w Lublinie całkiem nieźle opanowała pulę podstawowych zwrotów. Do Japonii przyjechała ze swoim szefem. Przygotowują recenzje miejscowych hoteli SPA do malezyjskiego pisma. Chociaż jest tak jak my pierwszy raz, już z pierwszych wrażej na lotnisku i w pociągu ocenia, że ten kraj to dla nas pieśń przyszłości.
Nie taki hieroglif straszny
Nie posługują się tu nawet łacińskim alfabetem. Angielski, dość dobrze opanowany w piśmie, w wymowie jest często nie do rozpoznania. Mimo tego łatwo się zorientować także cudzoziemcowi. Wszędzie są zrozumiałe infografiki i napisy, także po angielsku. No i na ratunek idzie międzynarodowa wspólnota matematyczna, bo cyfry są tu takie same, a to np. w przypadku numerów linii autobusowych może być zbawienne.
Po hałaśliwym i chaotycznym Wietnamie pierwsze wrażenie to bezpieczeństwo. Nie tylko takie, że nikt Cię nie oszuka ani nie potrąci skuterem. To komfort bycia doinformowanym. Mam poczucie, ze ktoś przemyślał każdy krok tłumu i zorganizował go najlepiej, jak się da. Nie oznacza to jednak, że nie czujemy szoku kulturowego i nie popełniamy gaf. Choćby taka pierwsza z brzegu kwestia.
Toaletowy rocket science
Już na lotnisku w Osace mamy pierwsze spotkanie z naszpikowanymi elektroniką sedesami czyli washletami. Problem pojawia się już na etapie wejścia do toalety. Restroom dla niepełnosprawnych z przewijakiem zamknięty na szerokie zasuwane drzwi. Próbuje otworzyć, ale nie daję rady. Odchodzę w przekonaniu, że ktoś jest w środku. Chwile później woła za mną pani sprzątaczka. Wskazuje uprzejmie na dwa wielkie okrągłe przyciski, jeden zielony, drugi czerwony. Na nich wyjątkowo tylko japońskie znaki. Wciska jeden, drzwi otwierają się.
To dopiero początek toaletowych przygód. Wszędzie, też w zwykłym publicznym wc na dworcu sedesy podłączone nie tylko do wody, ale i do prądu. Nic dziwnego, bo prąd potrzebny jest przecież do podgrzewanej deski klozetowej oraz oświetlania kolorowymi światełkami wnętrza muszli. Przede wszystkim jednak do panelu sterującego dodatkowymi funkcjami. Na pilocie z boku masa przycisków po japońsku. Na szczęście są i obrazki, na których kilka wersji pośladków i strumienia wody.
Nic dziwnego, że producentem sedesów jest tu Panasonic i Toshiba. A także nieznany u nas potentat washletów, firma Toto. Nina przez cały pobyt w Japonii nie chce korzystać z tych kosmicznych wynalazków, póki przyciski nie zostaną zasłonięte ręcznikiem albo chociaż kawałkiem papieru. Co ciekawe, na dworcach często obok „europejskich” do wyboru kabiny ze staroświeckimi toaletami w stylu japońskim, z dziurą w podłodze do korzystania w kucki. Na drzwiach dla rozróżnienia grafika przypominająca domowy kapeć. Nina do tych z kapciem też nie chce wchodzić.
Dzieci w najstarszym społeczeństwie świata
Choć w Japonii osiemdziesięcio i dziewięćdziesięciolatków jest dużo więcej niż kilkulatków, projektanci przestrzeni publicznej z dużą atencją podchodzą do mam z małymi dziećmi. W większości toalet znajduje się trzymadło dla niemowlaka, żeby mama mogła przez chwilę mieć wolne ręce. Prócz uniwersalnych toalet z przewijakiem/dla niepełnosprawnych są też pomieszczenia nursery, prawdziwy luksus. Tu kolorowo, dziecięce obrazki na ścianach, kilka stacjonarnych przewijaków, specjalne torebki do pieluch żeby ograniczyć zapachy, dozowniki ciepłej wody do kaszki, mikrofala i jeden albo kilka pokoików do karmienia, co najmniej z kanapami, czasem i z zasłonkami.
Ojcowie na cenzurowanym
Przy wejściu napis: Tylko dla kobiet. My jednak ładujemy się całą rodziną, robiąc polski bunt. Feministyczny w duchu. Feminizmu podobno nigdy w poukładanej Japonii nie było i nie wiadomo, czy kiedyś będzie. Dzień dziecka to jeszcze całkiem nie dawno był dzień chłopca. Ostatecznie dołączono też i dziewczynki, ale w tym superhierarchicznym i uporządkowanym kraju przewrotów się generalnie nie dokonuje.
Czym jeździć w Japonii?
Do podróży po Japonii jesteśmy wyjątkowo dobrze przygotowani. Noclegi i transport to najdroższa część wycieczki, dlatego noclegi rezerwujemy miesiąc wcześniej. Kilka tygodni przed wyjazdem zamawiamy też do Polski voucher Japan Railway Pass. Koperta przychodzi kurierem z Londynu do Warszawy i po wymianie na dowolnym dworcu lub lotnisku w Japonii można bez ograniczeń korzystać z japońskich kolei państwowych. Z dwoma zastrzeżeniami: część kolei i większość transportu miejskiego poza Tokio nie należy do JR i przed przejazdami międzymiastowymi trzeba odstać swoje w kolejce, żeby pobrać miejscówkę.
JR Pass wykupujemy na 7 dni (można poza tym na 14 i na 21). W Japonii jesteśmy 11 dni, ale w pozostałe w minimalnym stopniu korzystamy z kolei. Mamy dwa passy dla dorosłych i jeden dla dziecka za połowę stawki. Teoretycznie moglibyśmy dla Igi nie kupować, bo wprawdzie ma 6 lat skończone (a darmowe są do 6 lat), ale nie chodzi jeszcze do podstawówki, a to dawałoby drugą możliwość jeżdżenia za darmo. Koleje wskazują jednak, że na jednego dorosłego powinno przypadać nie więcej niż jedno dziecko „za darmo”, czyli bez własnego miejsca. I w praktyce faktycznie niełatwo byłoby się pomieścić na dwóch siedzeniach Shinkansena. Dlatego płacąc łącznie ok 2500 zł mamy trzy passy na dowolna ilość przejazdów w całe Japonii przez tydzień.
Czym jeździć? Oczywiście shinkansenem!
Staroświeckie Kioto na początek
Na początek w Kioto jesteśmy od czwartku do niedzieli bez pasa. Na lotnisku w Osace lądujemy o ósmej. Zaopatrzeni już w lokalny internet w telefonie jedziemy z plecakami koleją na dworzec główny w Kioto. Tutaj pierwszy japoński posiłek spożywamy w… McDonaldzie.
Potem dzięki bezbłędnemu działaniu Google Maps autobusem docieramy do naszego Guesthouse’u zamówionego na booking.com Kuramaguchi Omiya – Guest House In Kyoto Miejsce w w małej uliczce wśród domków i mikroskopijnych kamieniczek emanuje spokojem i porządkiem. Do najdrobniejszej czynności mamy przewidzianą instrukcję. Zaopatrujemy się w lokalnym Family Mart i nasycamy się do woli sushi i ryżowymi kanapkami onigiri na śniadanie obiad i kolacje. Dziewczyny za to mogą do woli rozsmakowywać się w płatkach z mlekiem.
Kioto to dawna stolica Japonii, czyli taki japoński Kraków. Faktycznie przypomina go nieco ilością zabytkowych budowli i wolniejszym niż w Tokio tempem życia. Metro ma tylko dwie linie, zupełnie jak w Warszawie. Nam Google podpowiada zresztą głównie dojazdy autobusami. Są niewielkie i kiedy puste, całkiem komfortowe. Kiedy jednak robi się tłok złożony głównie ze starszych ludzi i uczniów, podróż z trójką maluchów i wózkiem staje się uciążliwa. Szczególnie, że obowiązuje zasada wsiadania środkowymi drzwiami i wysiadania przednimi, gdzie u kierowcy uiszcza się monetami opłatę.
Białe rękawiczki kierowcy autobusu
Na przykładzie autobusów widać tu, jak bardzo poważnie traktuje się tu wypełnianie swoich obowiązków. Prawie każdy ma tu swój służbowy mundurek, od ucznia, przez robotnika drogowego, po sprzątaczkę. Kierowcy autobusów w Kioto nie dość, że mają specjalne czapki, mundury, białe koszule, białe rękawiczki i czasem białe maski na twarzach, to jeszcze przy buzi mają przytroczony mikrofon, przez który cały czas coś mówią (prócz tego, ze wszystko o przystankach jest na dwujęzycznych wyświetlaczach i w automatycznych komunikatach wypowiadanych kobiecym głosem). Przy płatności za przejazd kierowca na cały autobus te płatności komentuje, wskazując, kto jak zapłacił i dziękując za to bardzo grzecznie. Uczciwość Japończyków i bez tego jest bardzo mocno trzymana przez normy społeczne. Dlatego nawet gdyby wysiadka nie była koło kierowcy, gdzie trzeba wrzucić monety i tak nikt by nie oszukiwał. Mimo tego komentarz kierowcy przez mikrofon zachęca do bycia uczciwym i Japończyka i turystę. Kanarzy, a tym bardziej kanarzy w obstawie to cometoda nie do pomyślenia.
Najstarsze uliczki hipernowoczesnej Japonii
Drugiego dnia rzeczonym autobusem docieramy do uliczki Higashiyama-Ku i świątyni Kamigyo. Mniej więcej co czwarta Japonka przebrana w tradycyjne kimono. Trochę się dziwimy, że tak tu chodzą, póki nie odkrywamy okolicznych wypożyczalni strojów. Dzięki nim na kilka godzin można założyć kwiecisty „szlafrok” spiąć włosy kwiatem, założyć drewniane japonki i pstryknąć sobie serię zdjęć na tle świątyni przy użyciu kijka do selfie. Do na stopach tego obowiązkowo białe skarpetki z wycięciem między palcami. Tutaj to szczyt dobrego smaku i sposób ochrony przed słońcem, a u nas kuboty na skarpety wyśmiewane.
Próbujemy słynnych smaków matcha (zielona herbata) w lodach, kluskowych kulek na patyczku podlanych karmelem. Już o zmierzchu zahaczamy o uliczki Gion, czyli dawnej dzielnicy gejsz. Małe historyczne domki to ewenement w Japonii, gdzie wszystko co stare zastępuje się jak najszybciej nowym i nie ma wielkiego sentymentu do zabytkowej architektury.
Japonia pięknieje nocą
Wieczorem wszystko rozświetlone papierowymi latarniami mocno zyskuje na urokliwości.
Kiedy wracamy autobusem na nasz przystanek luksusowej kury (Kuramaguci), też i uliczki wokół naszego guesthouse’u wyglądają pięknie. Za dnia małę, przyklejone jeden do drugiego domki są przede wszystkim praktyczne, nowoczesne i kanciaste, za to wieczorem zmiękczone dobrze dobranym oświetleniem wyglądają magicznie.
Nawet ulewy mają tu bardziej okazałe
Kolejnego dnia rano budzi nas niewielki deszcz. Wyciągamy przeciwdeszczówki, które do tej pory użylismy tylko raz w Bangkoku. Cieszymy się pochmurną pogodą strefy umiarkowanej, za którą już zdążyliśmy zatęsknić w oblepiającym upale tropików. Nasz zachwyt po drodze powoli znika, kiedy drobna mżawka stopniowo przeradza się w regularną ulewę.Kiedy na dworcu głównym przesiadamy się z autobusu do kolejki, po szybach leją się już strumienie deszczu.
Jest niedziela i ulewa nie odstrasza wcale Japończyków od wizyty w malowniczej świątyni Fushimi Inari z setkami pomarańczowych tor ułożonych w szpalery. Genialnie fotogeniczne miejsce, ale przez zacinający deszcz nie jestem w stanie wyściubić nawet telefonu zza pazuchy, nie wspominając o wyciąganiu lustrzanki z plecaka. Żeby wycieczka nie przeszła zupełnie bez śladu, ściągam w końcu z głowy czapkę z daszkiem i pod taką osłoną cykam kilka fotem Adasiowi umykającemu biegnącemu z dziewczynami. I wcale nie jest tu pusto, tyle, że Japończycy przezornie wyposażyli się w znacznie bardziej praktyczne parasolki i jesteśmy jedynymi odwiedzającymi, którzy mają tylko skromne nieprzemakalne płaszczyki i czapki z daszkiem.
Nieprzemakalne tylko z nazwy, bo kiedy już w pokoju zdejmujemy ubrania, okazuje się, że Ninie bez izolującego polara udało się przemoczyć dokładnie wszystkie warstwy ubrań. Ponieważ mamy tylko jedne kryte buty na glowę, o kaloszach nie wspominając, musimy sobie niestety odpuścić dalsze wycieczki tego dnia. A mogliśmy zabrać z pensjonatu parasole przygotowane przez właścicieli i zawsze gotowe na wszelki wypadek przy wyjściu.
Przyszłościowo o przeszłości, czyli japońskie muzeum
Ostatniego dnia mamy dość świątyń, których moglibyśmy zobaczyć w Kioto jeszcze dziesiątki. Dla dziewczyn piękne dachy, ogrody i schody to żadna atrakcja. Zanim wsiądziemy do prawdziwego Shinkansena wybieramy się to Muzeum Kolei w Kioto.
Jak na Japonie przystało, placówka interaktywna i świetnie przygotowana. Okazuje się zresztą, że Shinkanseny funkcjonuję tutaj od lat sześćdziesiotych. Od tego czasu zwiększyła się prędkość, trochę zmieniły się wagony, ale koncepcja się nie zmieniła. Dzięki nim wszyscy Japończycy między największymi miastami wolą poruszać się koleją niż samochodem, którym kilkusetkilometrowe odległości pokonuje się 2-3 razy dłużej.
W muzeum dziewczyny szaleją próbując swoich sił przy kokpitach maszynistów, przełączając światła, przestawiając zwrotnice i podnosząc pantografy. Na dotykowych ekranach bawią się w załadunek pociągu towarowego. Niestety nie udaje nam się wstrzelić w godzinę pokazu miniaturowej kolejki. O dziwo wygląda jednak na mniej rozbudowaną niż widziane przez nas rok wcześniej we Wrocławiu Kolejkowo. Na zewnątrz czeka na nas kolejna niespodzianka – okrągły zestaw zwrotnic rodem ze Stacyjkowa. Aż prosi się, żeby lokomotywy ucięły sobie pogawędkę.
Żegnaj Kioto, witaj bullet trainie!
Wieczorem zaglądamy jeszcze w okolice dworca, żeby nabyć przejściówkę do kontaktu (Japonia jako jedyny kraj na naszej trasie nie przyjmuje naszych wtyczek i ma wyłącznie amerykański typ kontaktów). Po dłuższym oczekiwaniu w kolejce (a Japończycy kochają stać w kolejkach) wymieniamy też nasze JR Passy na specjalne książeczki i nabywamy nasze pierwsze miejscówki do Shinkansenów, żeby w poniedziałek ruszyć w Japonię.