Czasem miejscu warto dać drugą szansę. Sajgon za pierwszym razem trochę zabił nas temperaturą, masami trąbiących skuterów i restauracją z żywym menu w akwariach. Tym razem miasto powitaliśmy jeszcze przed południem, zrelaksowani poranną kopiela w basenie na Phu Quoc.
Drugie zapoznanie
Wynaleziony dwa dni wcześniej na booking.com hotel nie był może już tak tani jak wcześniejszy hostel przylotniskowy, ale za to w samym sercu Dystryktu pierwszego i spokojnie zasługiwał komfortem i obsługą na swoją ocenę ponad 9 na bookingu. Z lotniska dojechaliśmy oczywiście Grabem i tym razem nie były to symboliczne 2 kilometry, ale porządne półgodzinne przedzieranie się do centrum miasta.
Mocne muzeum na początek
Po szybkim odświeżeniu w hotelu poszliśmy zjeść coś lokalnego nieopodal. Pierwszy punkt na liście miejsc do zobaczenia to Muzeum Pozostałości Wojennych, kiedyś Muzeum Amerykańskich Zbrodni Wojennych, ale po ociepleniu stosunków w Amerykanami przemianowane.
Idziemy z pewną obawą, czy to będzie miejsce odpowiednie dla dzieci. Muzeum Powstania Warszawskiego poprzedniego lata sprawdziło się całkiem nieźle i przy omijaniu drastyczniejszych ekspozycji nie tylko nie spowodowało traumy, ale wywołało ciekawe pytania i dyskusje. Tutaj jednak dostaliśmy ostrzeżenie, że to muzeum oldshoolowe, gdzie nie ma żadnych ograniczeń do treści drastycznych i dzieciaki lepiej, żeby się skupiły na zewnętrznej ekspozycji helikopterów i czołgów.
Helikoptety z filmów wojennych
Na początek obejrzeliśmy więc te olbrzymie maszyny. Największe wrażenie robił olbrzymi śmigłowiec transportowy Chinook z dwoma wirnikami. Prócz tego trochę maszyn typu czołg, amfibia, spychacz i mniejsze samoloty. Dziewczyny biegały wokół i poprzypatrywały się z uwagą. Strasznie chciały zobaczyć co jest w środku, ale można było tylko zajrzeć przez szyby po podsadzeniu przez tatę. Niestety muzeum zupełnie nie jest z tych nowoczesnych i interaktywnych.
Propagandowo czy nie?
Generalnie oglądając je można sobie przypomnieć to, o czym się zapomina widząc billboardy i centra handlowe na ulicach. A mianowicie, że mamy do czynienia z krajem socjalistycznym, tyle że z gospodarką zliberalizowaną w latach dziewięćdziesiątych, czyli porównywalnie jak u nas. U nas jednak usługi komunalne czy socjalne są w stanie kwitnącym w stosunku do tego, co widać tutaj, gdzie państwo opiekuje się kolektywem.
Bo po pierwsze stan muzeum jak za naszego PRL-u – ściany brudne, a forma ekspozycji nieco trąci myszką. Żadnych multimediów, wszędzie ostre komunikaty, żeby się na nic nie wspinać i niczego nie dotykać.
Po drugie trudno tu oddzielić propagandę miłościwie panującej partii rządzącej od autentycznej traumy wojennej Wietnamu. Dramat jest niezaprzeczalny, ale mnie osobiście chodziło po głowie, czy na pewno wszystko co się pokazuje powinno być podpięte pod wojnę z Amerykanami.
Wojenne reportaże
W jednej z pierwszych sal są wielkie reporterskie zdjęcia z czasów wojny z różnych stron świata, raczej przejmujące niż drastyczne, więc obejrzeliśmy razem z dziewczynami. Na Idze największe wrażenie zrobiła mama uciekająca przez rzekę z czwórką małych dzieci przed bombami. Dwoje najmłodszych trzymała, a dwójka starszych płynęła obok. Teraz jak przechodzimy lub przejeżdżamy przez wioskę dopytuje, czy była zniszczona i w jakiej części.
Skutki wojny chemicznej
W jednej z kolejnych sal zdjęcia dzieci zdeformowanych przez gazy zrzucane w czasie wojny przez Amerykanów, szczególnie Agent Orange. Podchodzimy do tematu, żeby porozmawiać o inności i też zabieramy dziewczyny. Nawet, jeśli ktoś ma króciutkie nóżki, albo nieproporcjonalnie duże oczy, trzeba się wobec niego normalnie zachowywać. Iga bardzo się przejmuje i po wyjściu pyta, czy takie dzieci jak dorosną to wezmą ślub.
W tej sali jednak najmocniej nasunęło mi się pytanie, czy choć tragedia jest autentyczna, to czy ta konkretnie
ekspozycja to nie jest jednak trochę naciągnięte podpinanie się pod wojnę. Zdjęcia niektórych deformacji pochodzą nawet z ostatniego dziesięciolecia i nie jestem pewna, czy to na pewno wpływ gazu sprzed 50 lat, czy może po prostu genetyczne zmiany, które pojawiają się od czasu do czasu w każdym zakątku świata.
Do pozostałych sal i więzienia na dole wchodzimy już szybko bez dziewczyn.
Rzut beretem po wietnamsku
Z muzeum do naszego hotelu jest półtora kilometra. W tą stronę nie łapiemy taksówki, postanawiamy iść pieszo, bo jesteśmy uzbrojeni w mapę i to przecież rzut beretem koło parku.
Tutaj jednak zdecydowanie inaczej należy liczyć odległości. W Polsce to może 15 minut spacerem, tutaj jednak trzy razy tyle, z klejącymi się koszulkami i wyzwaniem przechodzenia przez ulicę w godzinach szczytu przy ciemniejącym niebie. Pół biedy jak są światła, gorzej kiedy ich nie ma.
Przy parku Adaś przemyka z Niną pierwszy, a my z resztą towarzystwa próbujemy się wbić między skutery i samochody przez jakiś kwadrans. Niby jeżdżą wolno i już całkiem dobrze opanowaliśmy tą sztukę przemykania między trąbiącymi pojazdami, ale tutaj to już wersja ekstremalna. No ale wyjścia nie było, więc daliśmy radę.
Nina zasypia u taty na barana i pierwszy raz ląduje w nosidle, raczej nie będziemy jednak powtarzać tej formy transportu dla trzylatki:) Po drodze lody i ciastka w sklepie i padamy zmęczeni w hotelu.
Oldscholowe wysyłanie kartek
Następnego dnia wstajemy koło ósmej, więc i zmęczenie i jet lag poszły już w zapomnienie.
Tym razem wybieramy się na pocztę główną, czyli najmocniejszą kolonialną pozostałość po Francuzach, żeby wysłać kartki. Poczta prócz tego, że ma piękną, choć z bliska nieco zaniedbaną architekturę, funkcjonuje normalnie.
Minimalnie idzie nawet z duchem czasu, bo w staroświeckich budkach telefonicznych umieszczono bankomaty.
Zdążymy?
Niestety wifi jest tu właściwie nieuchwytne, więc mamy lekkiego stresa z łapaniem Graba. Powoli kurczy nam się czas dojazdu na lotnisko, a w hotelu czeka nas jeszcze szybkie pakowanie. W końcu bierzemy taksówkę, przed którą nas ostrzegano, że może mocno naciągać. Tymczasem koszt okazuje się porównywalny do tego z Graba w przeciwną stronę.
W te pędy pakujemy się i płacimy za hotel. A że znajduje się on w malutkiej uliczce tylko dla skuterów, szukanie zamówionego na wifi Graba kilkadziesiąt metrów dalej to też małe, nerwowe wyzwanie. W końcu udaje się znaleźć wielkie i wygodne auto i w pół godziny docieramy do terminalu.
Tutaj check in do Jetstara tym razem. Stajemy w “priorytetowej” ze względu na dzieci kolejce do kontroli bezpieczeństwa. Jest ona dokładnie tak samo długa jak normalna i ciągnie się na jakieś pół godziny stania. Ostatecznie pod bramkę trafiamy 3 minuty przed zaznaczonym na bilecie czasem na boarding.
Ustawiamy się długiej kolejce, ale przy sprawdzaniu biletu okazuje się, że to nie ta kolejka. Ten samolot leci też do Da Nang, ale godzinę wcześniej (czyli już spóźniony). Przy drugiej bramce jeszcze jeden lot tych samych linii w tą samą stronę. A nasza bramka otwiera się dopiero pół godziny później. Czyli trzy loty tych samych linii na tej samej trasie w ciągu godziny. Nieźle. Ale i tak siedzenia w samolocie wypełnione ponad w połowie.
Przyjaźń polsko-wietnamska
Nina w samolocie nawiązuje znajomość z dziewczynką w jej wieku, która siedzi za nią. Dziewczynka wyposażona w lalki i akcesoria i chętnie się nimi dzieli, więc Nina przeszczęśliwa. Kiedy wysiadamy z samolotu, obie radośnie trzymają się za ręce i Nina długo ze smutkiem patrzy za koleżanką, gdy tamta wychodzi z terminala, kiedy my czekamy jeszcze na bagaże.
Da Nang – Hoi An
Na niewielkim lotnisku w Da Nang jest i wifi i udaje się złapać Graba do Hoi An, czyli 27 kilometrów dalej za równowartość 50 zł, czyli ok. 15 zł mniej niż proponowała właścicielka hostelu. Droga super – w końcu możemy pooglądać trochę Wietnamu a nie tylko tutejsze chmury z okien samolotu.
Kiedy dojeżdżamy na miejsce okazuje się, że właścicielka hostelu to dusza człowiek wita nas serdecznie, a Różą z miejsca zaczyna się zajmować jak swoim dzieckiem.
Jesteśmy w Hoi An, przez wielu uważanym za najbardziej magiczne miejsce w Wietnamie.