1. Przerażająca wizyta w centrum handlowym w Hanoi.
Zgubienie Niny to coś, czego baliśmy się najbardziej. Zawsze chodzi swoimi ścieżkami i ucieczki to dla niej najlepsza zabawa. W Rydze pani przyprowadziła nam ją z powrotem na trzecie piętro hostelu już z parkingu. Miała dwa lata. Teraz ma trzy i pół, ale zwyczaje podobne. Na podróż mieliśmy bransoletki z danymi, specjalny plecaczek-biedronkę ze smyczą, a nawet coś jak kajdanki ze sprężyną łączące rodzica i dziecko. Co z tego, kiedy Nina stanowczo odmawiała zakładania tych gadżetów, godząc się ewentualnie na misiową infobransoletkę. Na szczęście jedyny incydent, kiedy krew zmroziła nam się w żyłach miał miejsce nie na jakimś ruchliwych targu, ale w centrum handlowym Hanoi.
Po nacieszeniu oczu bułkami i serem żółtym w Auchan wracamy w kierunku windy. Tutejsze windy się nie patyczkują, chwila zawahania i ściskają jak ktoś nie wejdzie do środka. Nina wsiadła szybko, Iga stała przed drzwiami o dwie sekundy za długo. Te błyskawicznie się zamknęły z samą Niną. My w szoku, który zmienia się w panikę, kiedy po minucie winda wraca pusta. Zaczepiamy strażników, biegamy między sześcioma piętrami. W tle powoli narasta ryk dziecka. Tym tropem Adaś dociera na ostatnie piętro. Tam przed windą Nina. Wrzeszczy wniebogłosy. Wokół niej wianuszek Wietnamczyków. Chcą pomóc, ale Nina tylko krzyczy i nie pozwala nikomu podejść. Odwołujemy alarm w całym centrum i przez następną godzinę wszyscy uspokajamy nerwy. Iga oddaje Ninie swoje jajko niespodziankę. Potem wszędzie wsiadamy w układzie dorosły, potem dzieci, na końcu drugi dorosły.
2. Mordercza podróż z Warszawy do Bangkoku.
24 godziny w drodze zamiast 12, z psychodelicznymi zjeżdżalniami w Doha o 4 nad ranem, źle policzoną zmianą czasu i o dzień za wcześnie zarezerwowanym hotelem. Zagubieni z plecakami i trójką maluchów wśród taksówkarzy naciągaczy o 22 na ulicach 15-milionowej aglomeracji, z pomocą uczynnej Tajki szczęśliwie zakończyliśmy podróż odkryciem azjatyckiego Ubera, czyli Graba. WIĘCEJ TUTAJ>>>
3. Frustrujący powrót do hotelu w Ubud na Bali
Wśród domów jak świątynie zdarzyła nam się niewiarygodna seria kierowców Graba niegrzeszących uczciwością. Wzywani do ptaszarni 10 km od miasta najpierw pięciokrotnie odwoływali. W końcu przyjechał pan zamiast pani i zażądał trzykrotności w gotówce. Po krótkiej dyskusji i przejechanych pięciuset metrach wysiedliśmy.Pośrodku niczego. Uczciwy kierowca przyjechał za siódmym razem. Zawiózł nas do Ubud na kolację. Z powrotem do hotelu znów trauma. Kiedy po godzinie jakiś Grab w końcu przyjeżdża, ze strachem każe nam wysiadać, bo taksówkarze wokół szykują się do zniszczenia jego auta. Dzieci zasypiają nam na rękach, więc ostatecznie do hotelu wracamy o 22 taksówką. Za potrójną stawkę oczywiście.
4. Zagubione wodospady w japońskim Nikko.
Na prowincji napisy na środkach komunikacji tylko po japońsku. Wsiadanie do autobusu w biegu o 17 pachniało ruletką. Google Maps tym razem nie uratował z opresji. Pokazywał za to, ze oddalamy się w przeciwnym do zamierzonego kierunku. Kierowca nie mówił ani słowa po angielsku. Wysiedliśmy na następnym przystanku godzinę później. Nie było wodospadów. Na otarcie łez pokaz buchającej ciuchci parowej. Dwie przesiadki później zdążyliśmy akurat na ostatni Shinkansen do Tokio. Na wodospad dotarliśmy dopiero na Bali. Niestety było już ciemno i nie było nic widać.
5. Wstrząsająca droga na kwaterę w górskiej wiosce Supan.
Trzy przejechane ciemną nocą strumienie, 55 minut uderzania głową w podsufitkę i telewizorek z wietnamskimi sexy przebojami na cały regulator. Szybko przestała nas dziwić potrójna stawka taksówkarza. WIĘCEJ TUTAJ>>>
6. Koszmarny festiwal w Hue.
Na początek trzygodzinna jazda nagrzanym pociągiem. Nieziemskie widoki niewidoczne za zasłoniętymi oknami. Obsługa zarezerwowanego hotelu nas przegania, bo booking.com się pomylił, a oni jednak mają komplet. W hotelach nędza jak nigdy. W końcu lądujemy w zapleśniałym i potwornie zakurzonym pokoju w samym sercu tej dawnej stolicy. Wieczorem na dokładkę właściciel stoiska z zupą Pho w żywe oczy chce zedrzeć czterokrotnie większą stawkę, więc wracamy do zagrzybionego pokoju głodni. Wszystko przez trzydniowy festiwal w Hue, skrzyżowanie występów zespołu Mazowsze z festiwalem w San Remo. Hue mimo grobowców jak z bajki i kawiarni jak w Warszawie ląduje na samym końcu ulubionych punktów naszej podróży. WIĘCEJ TUTAJ>>>
7. Fantastyczne jaskinie w Phong Nha.
Paradise Cave wygląda jak Moria z Władcy Pierścieni, tylko orków wypatrywać. Najpierw jazda meleksem z wiatrem we włosach i okrzykami zachwytu dziewczyn, potem mozolna wspinaczka szlakiem tysiąca schodów, w końcu zejście w chłodne i zaparowane przepastne groty. Nawet Nina zachwyca się spotkaniem z trzymetrową grubą babą i macaniem się z E.T. WIĘCEJ TUTAJ>>>
8. Chwiejna wspinaczka po tarasach ryżowych w Indonezji.
Tabliczki ostrzegają, że wchodzisz na własną odpowiedzialność i jeszcze żeby nie śmiecić. Nic to, że na wejściu podbiera się opłatę, przy trasie wala się plastik, a ścieżki miejscami przygotowane, a miejscami mijając się z kimś z naprzeciwka można runąć parę metrów w dół. Raz, kiedy Nina przepuszcza przechodnia, jej noga ześlizguje się do bagna obok. Tak do wysokości uda. Wyciąga ubłoconą kończynę, ale bez klapka, po który trzeba zanurkować ręką. Robi aferę i dalej nie chce już iść inaczej niż na barana u taty, choć nie wydaje się to jakoś specjalnie bezpieczniejsze. Widoki faktycznie ładne, ale tata nie pozwala Idze wsiąść na długaśną huśtawkę rozwieszoną nad przepaścią między palmami. Nie ufa zbytnio jej indonezyjskim uśmiechniętym konstruktorom.
9. Niewiarygodny wulkan Kelimutu.
Mówią, że najlepiej zobaczyć go o świcie. W kraterze są trzy jeziora, które średnio raz do roku zmieniają kolory. Mówią, że siedzą w nich dusze zmarłych – w jednym młodo, w drugim po długim dobrym życiu, w trzecim dusze złe. Zamieszkujemy w wiosce Moni 15 km dalej. Witają nas mieszkańcy w dredach. Mury obskurnej kwatery aż trzęsą się od muzyki z głośników. Pościel w tygrysy. W ogródku dwa nagrobki przodków z portretami Jezusa i Matki Boskiej. Wieczorem znajdujemy kierowcę, wyjazd 5:15. Pobudka 4:55. Ubieramy śpiące dziewczyny. Nikt nie marudzi. Wychodzimy na werandę. Kierowca pokazuje w ciemność na ulewę. Chmury nie dadzą nic zobaczyć. Kładziemy się z powrotem w ubraniach. O 14 się wypogadza, ale nasz kierowca zaginął. Łapiemy innego, ma uśmiech na całą twarz, dredy, kocha wszystkich braci i siostry, a na koszulce ma wielką swastykę. Widoki na wulkanie zapierają dech w piersiach. I nie chodzi tylko o siarczane wyziewy z wulkanu. To całe oglądanie o świcie to jakiś mit, twierdzi Adaś zatwardziały śpioch.
10. Eksperymentalne nurkowanie na rafie koralowej w Parku Narodowym Komodo.
Z Igą testowałyśmy tydzień wcześniej snorkling w okolicach wysepek Gili, więc bliskie spotkania z półmetrowymi żółwiami i pasiastymi rybkami miałyśmy za sobą. W Labuhan Bajo na Flores okazało się jednak, że nawet bez wymarzonego kursu nurkowego pozwalają zejść 12 metrów pod wodę w ramach dive try – za rękę, po instruktażu i kilku płytkich próbach z maską. Wieczorem stres- ja matka trójki dzieci wystawiam się na takie ryzyko, więc instruktor na wstępie usłyszał, że ma być przede wszystkim safe. Pod wodą zafascynowana zapominam o strachu. Wprawdzie zdjęcia na Go Pro w większości szlag trafił, bo widok ciągle zasłaniała rurka do odpowietrzania, ale 4 manty tuż nad głową i rekin 10 metrów dalej wryły się w pamięć. Jedyne co się uchowało na kamerce poniżej.